26 lipca 2017

Domowa biblioteczka nie może być byle jaka


Żyjemy w czasach bardzo ruchliwych, my, młodzi ludzie. Wyjeżdżamy na studia, wyjeżdżamy z Polski, przeprowadzamy się, gdzieś słyszałam, że statystycznie będziemy zmieniać pracę siedem razy w ciągu życia. Nie ma w nas tego spokoju naszych rodziców, dla których liczyło się mieszkanko w bloku z wielkiej płyty, stała praca na etacie i utrzymywanie grupki dzieci. A dodatkowo filozofia naszych czasów zachęca – nie miej rzeczy. Tylko tyle, żeby zmieścić w walizkę i szybko wyjechać do Maroka albo Szkocji. Bez pamiątek, bez zbędnych przedmiotów, wszystko przemyślane i łatwe do upakowania; liczy się to, co jest w Twojej głowie, Twoje wspomnienia i wspaniale przeżyte chwile.

I przeważnie w tym momencie wszyscy bibliofile-minimaliści zaczynają czuć się zaniepokojeni. Bo jeżeli chcesz być godnym minimalistą, powinieneś wszystkie książki już przeczytane zostawić na dworcu w jakiejś tam Kopenhadze albo na półce bookcrossingu w jakimś tam Poznaniu. Albo w ogóle mieć tylko e-booki. Ale jak tak, oddać komuś to pierwsze wydanie? Tę ukochaną książkę z dzieciństwa? Tę lekturę całą pozaznaczaną karteczkami, popodkreślaną ołówkiem, z dopisanymi na marginesie wykrzyknikami?

Lubię i cenię minimalizm, każda przeprowadzka na studia albo ze studiów jest dla mnie świetnym pretekstem, żeby pozbyć się kolejnych rzeczy i na własnych plecach poczuć, czy przypadkiem nie mam za dużo. Nie uznaję niczego, co ma tylko leżeć i ładnie wyglądać – wszystkie rzeczy u mnie mają umowę o pracę i się nie wymigają. Ale w końcu musiałam pomyśleć, jak połączyć minimalizm z miłością do książek.


Priorytety

Najłatwiej uporządkować swoją biblioteczkę gdy jest jeszcze mała, w stanie niemowlęcym, i możesz ją całą przenieść na plecach – potem będzie tylko gorzej, niestety. Za pierwszą, najważniejszą czynność uznałam dokładne określenie, co chcę zbierać. Nie chcę zawalać mojego parapetu (gdyż na studiach posiadam tylko parapet, dość długi, ale jednak regał to nie jest) czymś, co nie będzie dla mnie naprawdę cenne.

Po namyśle (trwającym bardzo intensywnie przespacerowane pół godziny) ustaliłam, że zbieram:


1. Książki kształtujące


Czasami, kiedy czytam, odruchowo myślę sobie „Tę książkę na pewno polecę kiedyś mojej córce”. Są ludzie, wydarzenia i książki, które kształtują nas na różnym etapie życia – wcale nie tylko w dzieciństwie – i po latach zauważamy „Gdybym wtedy tego nie przeczytał…” Jeżeli przeraża Was fakt, że zmarnujecie życie na czytanie samych nie dość wartościowych rzeczy, i chcecie uchronić od tego dzieci/przyjaciół/znajomych, zróbcie sobie półkę z literaturą kształtującą i podrzucajcie pozycje z niej każdemu, kto zaczyna gadać „Przeczytałbym coś, ale nie wiem co, ej, ty się znasz na książkach, polecisz coś…”

Dla mnie obecnie takimi książkami jest Trylogia (zainteresowanie historią, miłość do szabel, łuków i bohaterów, skupienie na polskiej kulturze i sztuce), Lem (wysoko postawiona poprzeczka w literaturze s-f), „Jeżycjada” (jak być całkiem w porządku człowiekiem) albo „Zbrodnia i kara” (fascynacja ludzką psychiką, umiejętność zrozumienia ludzi nawet bardzo ekscentrycznych, doszukiwanie się w nich dobra, nie widzenie świata czarno-białym) i wiele innych.


2. Książki naukowe


Oczywiście chodzi o dziedzinę, którą akurat się interesujesz albo jest częścią Twojej pracy. Podręczniki zawsze lepiej mieć w domu, sporo to ułatwia i oszczędza kar w bibliotece (tudzież walki z innymi studentami o ostatni egzemplarz) oraz pozwala robić fachowe notatki na marginesach.


3. Książki z dzieciństwa


Te, na których się wychowałam. Ci wszyscy Tomkowie Wilmowscy, Tapatiki, Muminki i Harry Potter wraz z Drużyną Pierścienia. Stare, podniszczone książki z głębokiego PRL-u opowiadające o przedwojennych i wojennych dzieciach, z subtelnymi akwarelowymi obrazkami, warkoczykami i szmacianymi lalkami – podejrzewam, że dla pokolenia moich dzieci będą to prawdziwe antyki. Komiksy o Kajku i Kokoszu oraz Tytusie. Niektóre książki się nie przedawniają. Podoba mi się dzisiejszy rynek książek dla dzieci, ale mają one już inny styl, inny klimat, szkoda byłoby stracić to, na czym sami dorastaliśmy. Smutno byłoby, gdyby kolejne pokolenia czytały Sapkowskiego, a nie znały opowieści o Stalowym Jeżu ani okropnych baśni Andersena o zębach.


4. Książki przedwojenne i uratowane


To moja prywatna pasja – wyszukiwanie książek przedwojennych. Przebijanie się przez niemiecką frakturę, walka z pleśnią, delikatne, brązowe okładki, kilkanaście nazwisk zapisanych ołówkiem na pierwszej karcie – pamiątki po dawnych właścicielach. Wypalona dziura w okładce – jakie były jej losy? Charakterystyczna pisownia: „Bibljoteka”. Uważam się za wielkiego szczęściarza, mogąc trzymać w ręku książki wydane 100 lat temu, które przetrwały wojnę, przeszły wiele antykwariatów, często śmietniki, cudem ratowane z pieca, z zatęchłego strychu. Często sama je ratowałam, wyciągałam od ludzi, z bibliotek, gdzie miały iść na makulaturę, więc mają dla mnie podwójną wartość. Dla laika to po prostu mało interesujące, pisane po niemiecku i nieco śmierdzące książki, których i tak nie da się czytać (spróbuj przeczytać „Żywot Jezusa” po niemiecku frakturą), ale dla mnie ważniejsze od treści są historia, sposób oprawy, druk i zupełnie emocjonalna miłość do starych książek.


A niech już będzie ładnie

Drugą kwestią, nad którą bardzo poważnie się zadumałam, jest wygląd książek. Niektórzy ludzie tak od razu wiedzą: lubię nowe książki! Lubię to a to wydawnictwo! Ja szybciej powiem, jakiego wydawnictwa i rodzaju okładki nie lubię, ale stanowczo mam kłopot z wyobrażeniem sobie, jak miałaby wyglądać moja wymarzona biblioteczka. Pół biedy, gdy jest tylko jedno wydanie, ale gdy jest kilka?

Weźmy takiego Lema, np. „Eden”.
Mogę specjalnie wyszukać pierwsze wydanie, żeby się cieszyć, że jest pierwsze (tak, dla mnie to byłaby duża przyjemność).
Mogę wyszukać stare wydanie, które jest po prostu ładne.
Mogę zdobyć wydanie, które ma moje mama, i kojarzy mi się z domem.
A mogę kupić zupełnie nowe, które też nie jest brzydkie, a do tego ostatnio była na nie zniżka! I mam już dwie książki z tej serii.

Warto więc zastanowić się, czy chcemy książki starsze (czyli często pogięte okładki, oderwany grzbiet, ale za to klimatyczne i często śliczne), czy chcemy w grubej oprawie wszystko, żeby wyglądało dostojnie i najlepiej było szyte (będą trwałe i reprezentacyjne, ale ciężkie i nieporęczne), czy też kochamy nowoczesny design. A serie? Mam dwa tomy „Metra” – pierwszy i ostatni z Trylogii – i każdy jest z innego wydania, w innej szacie graficznej! Wypuszczono te wydania za szybko, a ja dostawałam te książki w prezencie… Tomu środkowego nie dokupiłam, bo nie wiem czy wziąć wydanie pierwsze, kolejne czy w ogóle to w grubej okładce. Radzę bardzo uważać na takie niuanse, szczególnie jeżeli jesteśmy estetami książkowymi. Niektórym będzie podobać się każda książka z serii w innym wydaniu, a inny dostaną od tego białej gorączki.


Jak kupować, żeby nie kupować?

Książek czytam dużo, i jest to zbieranina dość różnorodna (wystarczy zerknąć na lubimycztac.pl) – i większości z nich nie kupuję. Jak to w takim razie załatwiam? Najważniejsza jest biblioteka – wprawdzie nowości tam nie dostaniecie (no chyba że jesteście z dużego miasta), ale da się wykopać naprawdę ciekawe pozycje (w Poznaniu polecam Raczyńskich, mają bardzo spoko księgozbiór). Bycie studentem też dużo załatwia (co najmniej 5 bibliotek więcej do przeszukania). Dalej korzystam po prostu z książek rodziców, jako że jestem z rodziny w której zawsze brakowało półek, a dobudowany w końcu pokój gościnny momentalnie zamienił się w biblioteczkę. Spoko metodą jest kupowanie książek na grupach na fb albo na olx.pl – tu głównie chodzą nowości, fantastyka, lekkie czytadła. Ludzie często dostają najnowsze hity na urodziny od ziomków, którzy nie mają pojęcia, co też solenizant czyta, więc szybko takie pozycje lądują na fejsie po dwie dyszki (i chwała za to leniwym ludziom). Taki Hipis je kupuje, czyta i sprzedaje dalej, żeby nie zagracały. Bardzo pochwalam też bookcrossing, jako że jestem fanką wielu pozycji, które normalny człowiek uzna za śmieć godny wyrzucenia na półkę na przystanku (znalazłam tak np. „Cierpienia młodego Wertera”). Doskonale sprawdza się pożyczanie od znajomych (sama wolę mieć ex libris, żeby mieć chociaż cień nadziei, że moje książki kiedyś do mnie wrócą), aczkolwiek możne to zaowocować dziwnymi znaleziskami, no i wiecie, ten niezręczny moment gdy wiecie na pewno, kto dany śmieć w środku zostawił (ja znalazłam krótko ścięte włosy, a sama często zostawiam karteczki z przemyśleniami). Ostatecznie można kupować w tanich sklepach i antykwariatach, najczęściej internetowych, zrzucać się ze znajomymi na przesyłkę, a potem puszczać dalej w świat. Też za każdym razem, gdy kupuję komuś książkę na prezent, najpierw sama ją czytam (książka to nie majtki, nie trzeba dawać zapakowanej w folię). Zniechęciłam się jednak do tanich księgarni, sama w takiej pracując przez kilka miesięcy zauważyłam, że znalezienie tam czegokolwiek fajnego jest prawie niemożliwe, więc człowiek kupuje mniej fajne tylko żeby było, no a po co to. Rzadko kupuję na wyprzedażach, bo wtedy stanowczo rozsądek schodzi na drugi plan (reaguję na książki trochę jak stereotypowa kobieta na ciuchy…).

Zdobywanie takich książek to powinna być osobna gałąź nauki.

Myślę, że minimalizm totalnie można łączyć z setkami książek w domu – tak samo jak z płytami, winylami, czy innymi rzeczami, które kochamy i kolekcjonujemy. W końcu modne filozofie życia wołają, żeby otaczać się pięknymi rzeczami, wśród których czujemy się dobrze. Dla autorów poradników to może białe ściany i makatki z Ikea, dla mnie to wielki, dębowy regał z nieco spleśniałymi, niemieckimi encyklopediami, no chyba nie ma za dużej różnicy…?

Zapraszam też na facebooka, żeby być zawsze na bieżąco. Czasami wrzucam tez muzykę i dziwne zdjęcia. 

A tak skończyła się próba zrobienia zdjęcia moim ulubionym książkom z kolekcji. Dzięki, szara potworo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz