13 października 2017

Mimochodem kulturalnym



Mimochód to pojazd wieloosobowy (od jednej do nieskończenie wielu), poruszający się za pomocą napędu mimowego. Ma cztery prawie niewidoczne koła i płaszczyznę do cichego przesiadywania. Jest najprawdopodobniej najbardziej wypadkowym pojazdem na świecie – zaczęto budować go przy okazji otwarcia fabryki min, z resztek pozostałych po produkcji, według planu narysowanego na paragonie przez znanego konstruktora, który chciał stworzyć pancerną mikrofalę do podróży międzygwiezdnych, ale wyszło miernie jak zwykle. Wielka wypadkowość mimochodu bierze się głównie stąd, że niemożliwe jest dojechanie nim z punktu A do punktu B bez zahaczania po drodze o około 18753203873 innych punktów, rozrzuconych na co najmniej trzech kontynentach, co powoduje szybkie zmęczenie, brak zaopatrzenia albo zwyrodnienia kości. 
Mimochód kulturalny różni się od powszechnego tym, że najbardziej lubi zbaczać do wszelkich placówek zajmujących się oświatą i kulturą (z naciskiem na Netfixa), nawet jeżeli jego właściciele nie podzielają jego zaangażowania. 

Co robiłam, jak mnie nie było? Na jakie sztormy byłam narażona i na jakie mielizny kulturalne mnie wywiało? Dlaczego nic nie pisałam, tylko leżałam na tapczanie i patrzyłam się jak kot na czerwoną kropkę?
Każdy chyba zna tę reakcję – życie nas kopie (albo ignoruje, nienawidzi i mamy milczące dni), więc zamiast być grzecznym człowiekiem swojej epoki i iść stawiać czoła smutkowi, czytać motywacyjne blogi i robić sobie detoks, wolimy zakopać się w czymś w miarę bezpiecznym (np. jedzeniu, może być kocyk albo głębia naszego umysłu) i oglądać seriale, tudzież czytać książki, byleby nie zbyt ambitne. Przez moje studia mam nieco zboczone podejście do książek, więc postawiłam na seriale. W momencie, w którym nie chciała mnie żadna praca, nie miałam pieniędzy na żaden mały, spontaniczny wyjazd i nie chciało mi się uczyć do ambitnej poprawki, po prostu położyłam się przed laptopem i spełniałam jako życiowy przegryw. 
I z tego właśnie wyrwał mnie BoJack Horseman.
Żeby wrzucić do jeszcze głębszej otchłani, ale tej z gatunku tych, które tak długi pytają o sens czegoś tam, że zaczynają śmiać się z rozpaczy i nawet ci robi się trochę weselej. 
No szalone rzeczy się dzieją.

BoJack Horseman

BoJack Horseman to idealny serial na dołek i chwilowe problemy. Doskonale je pogłębi. Uwierzcie mi. To jest inteligentna produkcja. Mój kumpel zapytał mnie, czy “to ten śmieszny serial”. Tak, to też zabawna rzecz jest. Dowcipy językowe sypią się gęsto. Bohaterowie bywają totalnie absurdalni i uroczy. Właściciel zakładu pogrzebowego, który jest robalem, tego się nie zapomina… Czy wspomniałam, że to kreskówka, w której niektóre postacie mają głowy zwierząt (a ciało nadal ludzkie)? Sam pomysł na takie rozwiązanie mnie kupił. A po pierwszym sezonie wiedziałam, że specyficzna wrażliwość i problematyka serialu będą ze mną na zawsze. Czekam na kolejny sezon. Lekko zaniepokojona – czy nie zepsują? I przerażona – jak się zakończy? Bardzo źle czy zbyt cukierkowo? Czy nie popadnie gdzieś w przesadę?
To jest bardzo dobra pozycja na dołek. Łapcię wspaniałą recenzję tattwy (ale uwaga, spoilery!), to właśnie ona mnie zachęciła do obejrzenia, i chylę czoła przed tym świetnym tekstem. 
Po ostatnim sezonie zdałam sobie sprawę, że tak jakby muszę wstać i na przykład pojechać na studia. Zrobiłam to. Sama byłam zaskoczona. 

13 reasons why

Jako że BoJack już postawił mnie na nogi emocjonalne, postanowiłam dokończyć 13 reasons why i zobaczyć, czy nadal mi się nie podobają.
Owszem, nadal.
Hmmy, gdybym była w gimnazjum…
...Nie, nadal nie.
Można powiedzieć, że nie powinanm krytykować tego serialu, bo porusza ważny problem. Bo jest ważny. Ja bardzo często nie krytykuję. Np. gdy ktoś kręci film na podstawie książki, ale wszystko jest wywalone w kosmos, a geje i czarnoskórzy wylewają się z każdej sceny, żeby było jak najbardziej poprawnie politycznie. Ja wtedy nie krytykuję, że to niezgodne z prawdą historyczną, że to głupie, że to nadmiar, bo rozumiem – cele edukacyjne. I tak, o samobójstwach wśród młodzieży też się powinno mówić (i wśród dzieci, bo taki problem też istnieje, niestety). Widzę nawet po blogerach komentujących ten serial, że trochę otworzył im oczy. Zmusił do zastanowienia się. Aczkolwiek ja, z pozycji Hipis-człowiek, a nie Hipis-moralizator (którym nie zamierzam być) uważam, że serial jest raczej nudnawy i typowo nastoletni – nic nowego też nie mówi. No i ma irytujące momenty – gdy po raz tysięczny ktoś kogoś pytał “Czy wszystko okey?” myślałam, że zaraz rzucę laptopa gołębiom na pożarcie. Serio, nie widzisz że gościu wygląda jak siedem nieszczęść? Nie wpadnie ci do głowy, że na pewno odpowie “Wszystko ok”, żeby cię nie martwić? Gryyyy. Bohaterowie też wydawali mi się miałcy. Poza tym w żaden sposób nie wpłynął na moją psychikę i postrzeganie świata, wrażliwość czy coś tam. Więc po to oglądałam?


Twój Vincent

Nie, to wcale nie jest tak, że ciągle oglądam jakieś produkcje o samobójcach. Po prostu życie, jak i nieżycie, to tematy dla mnie fascynujące na tyle, że chcę widzieć je, poznawać, wchodzić ludziom z butami w duszę, oglądać ją pod mikroskopem i stwierdzać “Cholera, nie wiem, ale masz ciekawy charakter”. 
Podobną rzecz robi główny bohater tej uroczej produkcji, jaką jest Twój Vincent. Próbuje dowiedzieć się, jak to właściwie było ze śmiercią malarza. Wejść w jego życie i dowiedzieć się czegoś o człowieku, którego znał tylko pobieżnie. Mam nadzieję, że wszyscy fani malarstwa i ładnych rzeczy już dawno ten film widzieli, bądź co bądź rzadko zdarza się na tym świecie film namalowany. I to tak charakterystycznym stylem jak ten. 
Spojrzałam już na komentarze na filmwebie i oczywiście znawcy malarstwa twierdzą, że jest nieszczególnie ładny i kiczowaty – na szczęście ja się nie znam i mogłam spokojnie rozkoszować się osobliwą, rozedrganą animacją, chwytającą widza z wielką siłą i wrzucającą w rzeczywisty-nierzeczywisty świat po śmierci Van Gogh’a. 
Największym jak dla mnie plusem tej produkcji jest fakt, że nie trzeba znać malarstwa ani życia naszego bohatera, by wszystko ładnie zrozumieć i się zachwycić. Dużo jest wyjaśnione, po filmie pokazywane są nawet obrazy, na których wzorowano postacie i miejsca. Obejrzałam Twojego Vincenta w kinie Rialto, ładnym, małym kinie na moich drogich Jeżycach, więc tym bardziej mogłam dać się porwać temu pięknu i żółciom, bez ludzi jedzących popcorn i bez wychodzenia z filmu prosto na typowo galeriową muzykę pop (nawet nie wiecie, jak mnie to zniechęca do dużych kin). 


Star Trek

Anegdotka:

Stoimy w trzy ziomki pod salą i nikt nie przychodzi, bo zajęcia odwołano, o czym my, trzy sieroty, nie wiedziałyśmy. Przedmiot nazywa się Wiedza o historycznym rozwoju polszczyzny. Zastanawiam się:
– Jak to skracać? Wohrp? Kto niby to wymówi? Woh? Worp?
– Ej, to brzmi jak warp speed – rzuca moje nowa znajoma.
– O kuuuurde, będziemy się uczyć Star Treka!
Dziewczyna, która odgadła, że przedmioty na tych studiach najwyraźniej nazywał jakiś fan Star Treka, przy okazji gorąco mi polecała obejrzenie najstarszego serialu. Jako że jestem laikiem (powiedzmy, że laikiem, nie chcę wchodzić w szczegóły mojej znajomości z tym uniwersum, trochę tam wiem, ale...), posiedziałam, posiedziałam, i zaczęłam synchronicznie oglądać serial najstarszy i najnowszy (kochany Netflix).

Wnioski są co najmniej zaskakujące.
W najstarszym jestem totalnie zakochana. Ostatni raz mnie tak walnęło gdy zabujałam się w Trylogii i przez co najmniej pięć lat chciałam się bić na szable, jeździć po stepach z sokołem na ramieniu i nosić super suknie, a mój mózg został widocznie trwale uszkodzony, bo do dzisiaj fascynuję się XVII-wieczną Polską i kontuszami. Naprawdę myślałam, że nie umiem już tak przywiązywać się do serii czy bohaterów, i tak bardzo przejmować tym, co będzie dalej. A potem chodzić jak zjarana i mieć dziwne poczucie, że żyję w niewłaściwym uniwersum i co ja tutaj w ogóle robię, jak to gramatyka, jak to studia? Tak to sobie może reagować dziecko, podlotek, niedorosła istota pisząca potem fanfiki gejowskie i takie tam. Myślałam, że jestem poważnym, kompetentnym komentatorem sztuki, lubującym się w dziełach ambitnych…

...nie jestem.

(I nawet się cieszę. Zaczynałam mieć już momenty głębokiej rozpaczy, że zostałam obdarta z możliwości rajcowania się czymś tak bardzo). 
Natomiast na najnowszy Star Trek Discovery nie zareagowałam w ogóle. Nic. Nie przywiązałam się do bohaterów, jest mi obojętne, co będzie dalej. Jak w przypadku bardzo wielu średnich seriali, oglądam z rozpędu, a po obejrzeniu całego sezonu nie pamiętam, jak kto miał na imię. Smutne to. 
A koleżanka od warp potwierdza, że jej też to nie jara, a to jest ten typ co się wszystkim jara, więc wiedźcie, że coś jest na rzeczy.

Jesień nadeszła wielkimi krokami – wreszcie. Jak można lubić lato. Brutalne, wulgarne, zbyt przesycone kolorami, zbyt dzikie i hałaśliwe, wyrywające się na wolność jak szalone zwierzę. Jesień łapie je za kark i nie pozwala uciekać. Jesień jest sympatycznym, wolnym i pogodzonym ze sobą umieraniem. Przejeżdżając rowerem koło starego, wiejskiego cmentarzyka, myślimy o pogodnych rzeczach, najwyżej chwileczkę zastanowimy się nad przemijaniem i szlachetnymi kośćmi, które spoczywają w tej ziemi. My sami jesteśmy młodzi, silni, wesoło zmęczeni, nie czujemy się smutni. Może tylko troszkę refleksyjni. Taka jest jesień. 

Spędzam ją nałogowo oglądając Star Treka i przeżywając jak stonka wykopki każdy zwrot akcji, łuskając ziarna słonecznika i popijając herbatą z sokiem z malin, który udało mi się wycyganić z domu. Mam blisko do biblioteki i na wydział, na stołówce ludzie znowu gadają o Duchu Świętym i problematycznych bohaterach, a Trójka gra do kawy, tej za 1,50 zł, z takiego samowaru. Próbuję odnaleźć się pedagogicznie w dawaniu korków, które finansują mi świetne koncerty i staram się ciągle myśleć o swoim języku i stylu pisania. Mam czym zająć umysł. Każdemu z czytelników życzę chociaż jednej takiej jesieni w życiu. 

PS. Nowa porcja liter na blogu – co piątek, mam nadzieję, że system będzie działał i nie pożre mnie lenistwo ani brak weny. Postanowiłam również być porządnym blogerem i zrobić to, bez czego bloger istnieć nie może (przynajmniej zdaniem blogów o blogowaniu) – założyć instagrama. Nie obiecuję, że coś z tego wyjdzie, ale plany są ambitne. Możecie zgadywać, jaki będzie jego charakter, bo chyba nie myślicie, że będę publikować swoje paskudne owsianki albo niewyjściową facjatę, czyż nie? 

pozdrawiam
Hipis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz