22 lutego 2017

Krótko o dorosłości i nieomylności


Kojarzycie ten moment, kiedy wlewacie roztwór budyniowy do gotującego się mleka i zdajecie sobie nagle sprawę, że zapomnieliście ten roztwór posłodzić? Albo kiedy wrzucacie na patelnię pieczarki i jajko naraz, dzięki czemu po kilku minutach macie spalone na wiór jajko i surowe pieczarki? Albo kiedy przyszły szef pyta o numer urzędu skarbowego,
a Wy wiecie tylko, że gdzieś naprzeciwko policji? Albo przychodzi do Was PIT na skrzynkę mailową, więc zostawiacie go nieotwartego, bo co nieotwarte, to nie istnieje? Albo kiedy budzicie się, zmarznięci i z gorączką,  w nieswoim łóżku, i zastanawiacie się półprzytomnie, jak „pożyczyć” od kumpla kołdrę tak, żeby się nie obudził i nie uznał że chcecie go zgwałcić (pozdrawiam P.)?

I nagle dochodzi do Was taka brutalna i rzewliwa prawda, że mama nie zapyta się Was „A cukier gamoniu dałeś?”, nie będzie z dezaprobatą pilnować Waszych kuchennych wyczynów; nie ogarnie wszystkich waszych spraw i nie podpowie, jaki macie pesel; nie wyjdzie wcześniej z Wami z imprezy „Bo się mała pochorowała, musimy wracać”, nie okryje kolejnym kocykiem i nie przyniesie herbaty. Nawet ja, osoba o znikomym instynkcie gniazdowania, posiadająca mało opiekuńczą matkę, która już w podstawówce nie robiła mi kanapek do szkoły, osoba uważająca, że rodzina potrzebna jest tylko do święta, nawet ja mam takie momenty rzewliwego olśnienia (ten budyń dzisiaj to był przełomowy).
Rozmyślam tak smutno nad tym garnkiem o tym, jak to moja mama wszystko potrafi zrobić, i zdaję sobie sprawę, że moje myślenie ma pewien błąd logiczny.

Nie istnieje przecież coś takiego jak szkoła dla ogarniętych i dorosłych ludzi. Nikt nie zaczyna dorosłego życia od lektury podręczników do życia w społeczeństwie, do wychowywania dzieci, od spisu obowiązkowych lektur książek kuchennych i szybkiego testu ustnego z podstaw medycyny, ba, nawet głupiego wypełniania PIT-ów w szkole się nie nauczymy.

Skąd więc odruchowo wiem, jakie leki brać na przeziębienie, i skąd pamięć, żeby pić w chorobie dużo wody (nie uwierzycie, jak ja mało piję na co dzień – muszę sobie o tym regularnie przypominać)? Dlaczego nie wlewam już wody na rozgrzany olej i własnym sumptem kupiłam wycieraczkę do przedpokoju?

Jak każdy z nas – patrzyłam, nieświadomie uczyłam się. Potem coraz bardziej świadomie, ale to trochę kicha z tym, bo jak próbowałam zapamiętać, jak zrobić keks, to do dzisiaj pamiętam tylko, że kupujesz kupę suszu i wkładasz do herbaty, a np. szycia nauczyłam się, obserwując babcię, i umiem to do dzisiaj. Cała moja wiedza życiowa to obserwacje, próby, frustracja i błędy.

Odrobinę przeraża mnie fakt, że moja mama dochodziła do tego tymi samymi metodami. No bo wyobrażacie sobie, że Wasza mama zapomina dodać cukier do budyniu i stoi nad garnkiem, klnąc jak jakiś student? Pozbywanie się dziecięcych złudzeń jest okropne, szczególnie gdy jesteś na studiach i pozbywasz się wszystkich naraz. Najważniejszym złudzeniem było to, że życie bez mamy nie istnieje. Do dzisiaj jestem w szoku, że tak sobie spakowałam rzeczy, wsiadłam do pociągu, rozpakowałam rzeczy, kupiłam talerze i ręczniki, poszłam na uczelnię, zapisałam się do lekarza i kurde żyję. Żyję! Podświadomie byłam pewna, że zaraz upomną się o mnie jakieś mocne piekielne, bogowie podziemi, i każą mi natychmiast wracać do domu i nie włóczyć się po nocy. Że nie mogę sama jeździć pociągiem, bo zaraz mnie ktoś napadnie. Najgorsza zawsze była świadomość, że nie wiem, jak coś zrobić. Jak zareagować. Mama by wiedziała, ale ja nie wiem. Jako dziecko była to dla mnie prawda oczywista, dla Was zapewne też.

Na studiach niestety uświadomiłam sobie, jak bardzo życie moich rodziców musiało być Wielką Improwizacją. W końcu kiedy się urodziłam byli tylko o pięć lat starsi, niż ja teraz. Duża różnica doświadczenia, owszem, ale nie czyniąca ich bogami. Sporo uświadomił mi fakt, że dzieciństwo kojarzy mi się najbardziej z zapachem przypalonego mleka. Ogarnianie dzieci musi być sto razy gorsze niż ogarnianie budyniu. Nikt nie przygotowuje na to, że szczeniak zeżre fiołka alpejskiego (to ja), wyrżnie głową w szafkę, wybije szklaną szybę w drzwiach albo co gorsza wejdzie w okres dojrzewania i zacznie zachowywać się jakby przedawkował kocimiętce.
Wraz z każdym chwiejnym krokiem w dziedzinę doświadczenia życiowego muszę uświadamiać sobie, że dorosłość to nie bycie genialnym, inteligentnym i wszystkowiedzącym, co raczej poczucie pewnego obowiązku, który każe zabrać graty, wyjść z domu i zacząć balansować i improwizować na własną rękę. Może dlatego tylu ludzi sobie z tym nie radzi – widzą tylko obowiązek, ale nie potrafią uświadomić sobie, jak omylni i niepewni są ich rodzice. Że to tylko trik. Sztuczka dla dzieci. I potem się mieszka z rodzicami do trzydziestki.


Siedziałam sobie w sesji pod gabinetem pani doktor, u której musiałam jedną rzecz zaliczyć, i byłam zupełnie roztrzęsiona: „Ja się do tych studiów nie nadaję. Jestem jak dziecko, kiedy wszyscy wokół są już dorośli, studiują dwa kierunki, pracują i mają narzeczonych. Co ja tu robię, skoro przerasta mnie nerwowo zaliczenie jednego testu…”. Ale tak naprawdę decyzja o pójściu na studia daleko od rodziny była decyzją świetną. Nie wiem czy istnieje lepsza szkoła życia niż gotowanie dla siebie D:

***

Przypominam, że mam  facebooka 
i bardzo zachęcam do polajkowania, cobyście byli na bieżąco! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz