Za pierwszym razem było lato. Była czarna koszula i czarny
pasek do dżinsów wycyganiony od brata. Było naprawdę bardzo wielu młodych ludzi
ubranych na czarno i wielu moich byłych nauczycieli. Był bardzo ciepły i jasny,
sierpniowy dzień. Grzebano mojego znajomego z gimnazjum, który się powiesił.
Bardzo serdeczny i wesoły był z niego chłopak, takim chyba
zapamiętam go na zawsze, chociaż wiedziałam, że ma bardzo przerypane w życiu i
słyszałam o jego dwóch poprzednich próbach samobójczych.
Wspominałam już, że było bardzo ciepło, stałam pod bujną
lipą, a dookoła małe miasteczko żyło swoim własnym, nielogicznym i
nieuporządkowanym, ale bardzo zdrowym rytmem?
Musiałam, ale po prostu musiałam, pomyśleć sobie o tym, że
śmierć jest absolutnie bezsensowna. O tym, że ja jutro pójdę do pracy, postoję
sobie na ulicy i zjem lody o smaku słonego karmelu. Że ja mam w planach na
przyszłość studia – może doktorat – granie w planszówki z przyjaciółmi,
chodzenie na randki, zawalanie kolosów i panikowanie w pierwszej poważnej
pracy. Zamierzam widzieć wiele pięknych lip i malowniczych uliczek, gadać z
inteligentnymi ludźmi i przytulać się do miękkich swetrów i szczeniaczków
labradora. Mój znajomy postanowił wszystkiego tego się pozbawić. Nagle zaczęłam
nie rozumieć – dlaczego ktoś nie chce lip? Zachodzącego słońca? Szczeniaczków?
Może dla Wad to logiczne, że życie jest piękne i pełne ciekawych rzeczy, ale ja
pierwszy raz zauważyłam te lipy i szczeniaczki, chyba pierwszy raz zwątpiłam w
swoją filozofię śmierci. Zawsze twierdziłam, że jedyną optymistyczną rzeczą w
życiu człowieka jest perspektywa zgonu (i tym samym zakończenia trudów żywota w
najbardziej odpowiednim momencie). Uważałam samobójstwo za coś naturalnego. Dobre
i logiczne wyjście. Ale zetknąwszy się z nim osobiście, zwątpiłam.
Postanowiłam – wiem coś o depresji, sama przez to
przechodziłam. Wiem, że potrafię zrozumieć ludzi w niej pogrążonych. Mam
doświadczenie, mam trochę empatii. Muszę pomagać. Muszę o tym mówić, żeby inni
nie czuli się tacy zagubieni w walce z tą chorobą. Wiedza, mądrość, gdyby też
wszyscy ją posiadali! Ileż nadziei daje takie naiwne stwierdzenie „Będę
pomagać, będę dla kogoś przydatna”.
Akurat miesiąc po pogrzebie zostałam znowu brutalnie
skonfrontowana z czyjąś depresją, tym razem bliższej mi osoby. Twardo trzymałam
się poprzedniej wersji – nie dam się, żadnego mi tu gadania o samobójstwie.
Ogarnę cię. Mam ideę, mam pomysł, powinno zadziałać.
Ha. Jasne.
Kolejna myśl nie ma nawet otoczki wydarzeniowej, bo
wychodziła się sama, gdzieś w Poznaniu, gdzieś na trasie Collegium Maius –
mieszkanie na Zwierzynieckiej – łóżko w mieszkaniu. To był bardzo depresyjny
okres, trwający blisko miesiąc.
Martwiłam się i gryzłam – co jeśli on naprawdę kiedyś się zabije. To
byłaby nie tylko strata przyjaciela, ale i moja prywatna porażka – ja nie
umiałam go uratować. Moje problemy, jego problemy, depresyjna muzyka, wszystko
zlewało się w jakiś demoniczny obraz śmierci, rozpaczy i pożegnania. Nie
wiedziałam, co miałabym w takiej sytuacji zrobić. Żyć dalej? Niby jak?’
To było jasne, że nie mogę trwać tak wiecznie. Że obracając
w myślach ciągle ten sam obraz muszę dojść do jakiś wniosków, albo chociaż
złagodzić go... W końcu pomyślałam: „Pozwolę Ci odejść”.
Brzmi brutalnie? Bardzo nie blogowo, czyż nie? Sama się
zastanowiłam, czy to publikować, inni blogerzy zawsze przy takich wpisach
próbują wszystkim pokazać, jak piękne jest życie, ja natomiast zachowuję się
jak piętnastolatka, którą rzucił chłopak (niech piętnastolatki wybaczą to
stereotypowe ironizowanie). Boję się, że nie zrozumiecie. Ale pozwólcie
wyjaśnić dalej...
Upieram się przy tym, że muszę wygrać. Upieram się przy tym,
że muszę zmienić czyjeś życie. Upieram się, że jeżeli tego nie dokonam, będę
przegrana, będę kimś najgorszym, bo mi się nie udało. Zapominam, że chodzi tu o
żywego człowieka, który ma swoje podejście do świata. Swoje myśli i swoje małe,
codzienne zagłady. Może w jakiś sposób mój los łączy się akurat z jego losem –
ale każdy człowiek pozostaje w 99% indywidualnością, absolutnie nieogarniętą,
mroczną i zamkniętą.
Moje działania to 1% wpływu na daną osobę. Jestem prawie bez
szans.
Jeżeli o kogoś martwię się i próbuję przekonać go do
zauważenia jaśniejszej części świata, to tylko z powodu sympatii i przywiązania
do danej jednostki. „Nie jesteś Zbawicielem” – powiedział mi przyjaciel.
Skoro mam tak mały wpływ na życie i nieżycie danego
człowieka, to po co tak się zamartwiam. Po co już teraz oskarżam siebie o to,
że robię za mało i że jestem złą przyjaciółką. Przecież nie będzie lepiej...
To nie moja walka. Ja jestem widzem. Ja mam swoją walkę i
nie mogę o niej zapominać. To trochę takie uciekanie, uciekanie w kłopoty
innego człowieka. Przez lata takie działanie prowadzi do niezłych schiz,
uwierzcie mi.
Hej, ja Ci ufam, że nas nie opuścisz. Ufam, że mimo wszystko
wygrasz. Ale dam Ci przegrać. Bez załamywania się, bez oskarżania kogoś czy
siebie, bez zakopywanie się w ciężką depresję bez wyjścia ewakuacyjnego.
Co leży w mojej mocy, to zrobię. Chciałabym mieć wobec
każdego z ludzi "czystą kartę". Dużą wagę przywiązuję do pożegnań.
Nie żegnam się skłócona, z wyrzutami wobec kogoś, z niedomówieniami. Tak na
wszelki wypadek.
Może niektórym ludziom nie jest dane długie życie. Może
niektórzy rodzą się z taką wadą genetyczną – nadwrażliwością, bólem istnienia –
która skazuje ich albo na lata cierpienia, albo na szybką śmierć. Może tak
naprawdę nic nie wiemy o wszechświecie, ludzkiej psychice i Bogu. Może sama się
z tym urodziłam, ale ciągle maskuję to stwierdzeniem, że to wina wieku, że to
minie.
A może tylko ja się tak pocieszam, bo nie umiem wyjaśnić
sobie samobójstwa mojego rówieśnika i ogarnąć rozumiem tego zła, które nas
otacza, które nas niszczy.
Filozofowie też nie umieją.
Nie wierzę w naprawienie świata. Wierzę w walkę i godzenie
się z przegraną. I w życiu, i w śmierci, i tylko o tyle chodzi.
pozdrawiam
PS. I zapraszam na fb.
PS2. To pierwsze graffiti, które znalazłam i
sfotografowałam. Uwielbiam je. Do znalezienia na ulicy Uroczej w Bydgoszczy
(nie polecam w nocy).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz