26 maja 2017

Mieszkam na kosmodromie, czyli anegdotki z życia studenckiego



jak widać ukradzione z wiki



Hmmy, mówiłam wam już, że mam pralkę z marzeniami?
Lodówkę zresztą też... Mają stanowczo fajniejszy plan na życie niż ja...
Moja pralka i lodówka wymarzyły sobie międzygwiezdne przygody i regularnie próbują zostać rakietami i wzbić się ponad sufit mieszkania aż do gwiazd. Na razie się nie udało, więc pralka tylko zrzuca wszystko, co na niej leży, próbuje chodzić po łazience i zrzuciła nam kiedyś plakat z drzwi, a lodówka zaczyna wyć głównie po nocach. Udało mi się spacyfikować ją kawałkiem kartonu podłożonym pod nóżkę, ale ostatnio wyrwała się z okowów i znowu spełnia marzenia. Dzięki temu regularnie co kilka nocy idę z nią poważnie pogadać i poszturchać, żeby umilkła. Czasami działa. Przemoc najlepszym rozwiązaniem na wszystko!
Stwierdziłyśmy ze współlokatorką, że hałas u nas jak na ruskim kosmodromie.
Zapraszam więc na lekkie, nieważne i nic nie wnoszące do Waszego życia opowieści z kosmodromu Poznań!


współlokatorka


Współlokatorzy to naprawdę fascynująca kwestia, szczególnie gdy dzielisz z kimś pokój. Jeszcze rok temu nie miałyśmy o sobie pojęcia; nie mamy wspólnej przyszłości ani przeszłości, jesteśmy z dwóch różnych miast w Polsce, mamy inne pasje, nie znamy swoich znajomych… A regulanie rozwieszam jej gacie na balkonie i myślę sobie, jak to się dziwnie plecie w tym życiu.

Patrząc logicznie, swojemu ukochanemu zaczynasz wieszać gacie na balkonie dopiero po kilku latach znajomości, wychodzi więc, że to współlokatorzy są Ci bliżsi. Zastanów się dwa razy, zanim w studenckim mieszkaniu zamieszkasz sam!

Ze współlokatoreami łączy cię naprawdę mnóstwo – z kim niby lepiej przeklina się przy resetowaniu routera, z kim lepiej przeklina się przy walce z hałasującą lodówką, komu milej robi się wyrzuty o syf w zlewie? I jak tu żyć bez czujnej współlokatorki, która zawsze usłyszy, że wstawiasz wodę w czajniku, i rzuci tradycyjne hasło “Eeej, a wstawiasz więcej…?”


dzień matki


Dzisiaj Dzień Matki. Muszę przyznać że facebook się jednak na coś przydaje, inaczej na pewno nie zauważyłabym tego święta. Mówi się, że studenci dzwonią do mamy tylko gdy się przelew spóźnia, ale nie do końca to racja, ja dzwonię jeszcze żeby zapytać, jak szybko psują się jajka i w ilu stopniach pierze się skarpetki.

Najbardziej wdzięczna jestem mojej mamie za to, co większoścć ludzi uznałoby za coś negatywnego. 

Za to, że już w podstawówce nie robiła mi kanapek do szkoły. Za to, że w gimnajzum musiałam podgrzewać/gotować obiady dla rodziny. Za to, że w liceum wracałam o 23 i obiad robiłam sobie sama (albo nie robiłam), bo mama tylko sprawdzała, czy wróciłam, i szła dalej spać. Za to, że sama kupowałam sobie moje czarne ciuchy, chodziłam w glanach i wielkich, męskich koszulkach. Też za to, że nikt nidy nie sprawdzał, czy odrobiłam lekcje, czy mam dobre oceny, czy się uczę, nikt mi w lekcjach nie pomagał, a gdy szłam popytać o pomoc w zadaniu z historii, byłam odsyłana po prostu do odpowiedniej książki. Za to, że wymagano ode mnie dobrych ocen, ale jakąkolwiek pochwałę usłyszałam dopiero po maturze. Za jej ironię, cięty dowcip i podrzucanie mi Dostojewskiego. Za to, że powiedziała mi kiedyś, że mam przeczytać “Hamleta”, bo każdy wykształcony człowiek powinen znać ten dramat. Za to, że nie dzwoniła do mnie co chwila z pytaniem, gdzie jestem i co robię, za to że nie znała nawet imion moich znajomych… 

Za to wszystko, dzięki czemu mogłam pojechać na studia do zupełnie nowego miasta, samemu sobie gotować i nie przypalać wody na herbatę, wkręcać żarówki i podnosić lodówkę. Dzięki czemu w ogóle chciałam pojechać na studia, uczyć się, mieć ambicje, czytać książki. Dzięki czemu od miesiąca nie byłam w domu i specjalnie tego nie odczuwam. Dzięki czemu nie boję się mieć własnego stylu i robić dziwnych rzeczy, swoje kompleksy obracam w żart, nie myślę ciągle “co ludzie powiedzą”. Tak naprawdę nigdy się nie buntowałam jako nastolatka. Nie można się buntować, gdy tak naprawdę jest się wolnym. Bez ciągle dzwoniącej mamy “A gdzie jesteś, a co robisz, a z kim.” Nigdy nie paliłam, jestem abstynentką, nie kusiły mnie żadne używki. Bo i tak nikt nie sprawdzał, czy mam papierosy w kieszeni, czy nie wracam pijana. 

Tak, chyba za to najbardziej jestem wdzięczna mojej mamie. Za to, że potrafiła mnie (i moją dwójkę wrzaskliwego rodzeństwa) zwyczajnie olewać i nie być typową matką Polką z fartuchem i wałkiem. W mojej pamięci zawsze będzie młodą nauczycielką z krótkimi włosami, naraz robiącą ciasto na niedzielę, sprawdzającą klasówki i podczytującą swojego ukochanego Lema, który zawsze leżał w dziwnych miejscach w kuchni i w łazience.


zagubieni w Maius


Czasami trzeba poszukać jakiejś sali w Collegium Maius, na przykład żeby poprawić test z anglika. W takiej sytuacji najlepiej zebrać drużynę, wziąć zapasy i ruszyć w drogę z nadzieją w duszy i wiarą w sercu… Fajnie mieć też własnego maga albo mapę, ale chociaż czarodziejski flet czy coś, ale cóż, ciężko dzisiaj o takie rzeczy. Polecam też ryż, ładnie rozsypuje się go na korytarzu, może być nitka, bo czasami studenci zżerają ryż. Nie polecam rozsypywać notatek z fonetyki, pierwszy rok zaraz zabierze je do kserowania.
Moją drużyną okazała się koleżanka Olga, spotkana u wrót naszego przeznaczenia wydziału. Cel – znaleźć salę 06, gdzie miał mieścić się pokój lektorów.
Kierując się doświadczeniem w rozkładzie numeracji sal, znalazłyśmy salę 6. Ale to byłoby zbyt proste! Podejrzewałam podstęp. Ruszyłam popatrzeć jeszcze, czy nie ma czegoś za łazienką.
Jest! Sala 006! Ale z podpisem, że jest tam jakaś komisja majątkowa czy coś. Hmmmy…
To zachwiało naszą pewnością siebie! Po krótkiej naradzie, gdy minęła już godzina P (Przyjścia lektorki), ruszylyśmy obejrzeć wielką tablicę wiszącą w holu.
Niestety! Owszem, sala 06 tam była, ale okazało się, że znajduje się w tajemniczej i dotąd niezbadanej krainie “Przyziemie”! Zebrałyśmy się więc w sobie i podreptałyśmy zapytać portiera, czy słyszal coś o Przyziemiu.
– Przyziemie… Dawno nie słyszałem tej nazwy… Musicie dostać się do Szklanej Windy i zjechać na poziom -1… Niestety, więcej nie wiem…
Na szczęście Szklana Winda znajduje się niedaleko Mordoru dziekanatu, który znamy doskonale, więc pierwsza częśc trasy minęła nam na radosnym śpiewie i optymistycznym patrzeniu w przyszłość. Póki nie zobaczyłyśmy malutkich, wąskich i ciemnych schodków prowadzących w dół. To nie były zachęcające schodki. 
Akurat na nich nic nas nie zjadło, ale zaprawdę, szłam z duszą na ramieniu i ręką na głowie, żeby o nic nie walnąć. Znalazłyśmy się w malutkim, roboczym korytarzu z dwojgiem drzwi. Pierwsze miały napis “Magazyn wydawnictwa”, otworzyłyśmy więc drugie. 
I teleportowało nas na wieś, do jakiejś starej chaty.
Drewniany stół przykryty ceratą, na nim brudne kubki po kawie i szklanki po herbacie, mnóstwo petów i otwarte papierosy, wszechobecny zapach kawy i fajek, przybrudzone ściereczki na opraciu rozklekotanego krzesła, kafelki na ścianach… Gdzie my jesteśmy? Halo?
Niestety, nie mogłyśmy się już cofnąć. Na mój nieśmiały okrzyk zza ścianki wyszła pani sprzątaczka… O nie, naruszyłyśmy spokój Gawry Sprzątaczek! Już wolałabym wejść do dziekanatu minutę po zamknięciu…
A druga sprzątaczka nagle pojawiła się za naszymi plecami. Pomyślałam, że koniec już bliski, ale zdołałam wyjąkać, że szukamy pokoju 06.
To chyba nas uratowało, bo ta z tyłu mruknęła zachęcająco, że mamy iść za nią, i nawet nie miała mopa w ręku, górą nasi!
Otworzyła drzwi z napisem “Magazyn wydawnistwa” a tam żaden magazyn, tylko kolejne robocze korytarze! Czy one ciągną się przez cały budynek? I tutaj, w tym niziutkim i wąskim korytarzu wreszcie były drzwi z krzywym napisem: “Pokój lektorów”.
A na nich kartka.
Z nazwiskiem naszej lektorki.
I podpisem “W środę godzi 10-11 w sali 229”
Gdybyście mogli wyobrazić sobie ten okrzyk rozczarowania!
Prawdziwa wędrówka nie kończy się nigdy.

(Ps. Czy można zgłosić do jakiejś Ligi Obrony Lektorów, że trzymają ich w piwnicy? D: )


mój kochany uniwerek (z naciskiem na bufet)


Uniwersytet różni się od szkoły dosłownie we wszystkim. Oczywiście, Wasze życie uniwersyteckie zależy do Was, i dla Was może to być zwyczajna szkola, miejsce gdzie się czasami wpada albo coś zupełnie przeciętnego. Nie wnikam. Ale dla mnie uniwersytet to większośc życia, i to zupełnie w innym sensie niż w liceum.

Do liceum trzeba było chodzić. Na studia nie trzeba, ba, często trzeba się nieźle postarać, żeby w ogóle móc się na nie dostać. Szkoła, taka zwykła, badzo więzi. Od ósmej do szesnastej, siedź w ławce, masz króciutkie przerwy, ciągle ci sami ludzie, a teraz to nawet kawy i normalnego jedzenia nie dają. Nie wolno wychodzić, siadać na schodach, nosić szortów, nic nie wolno, cud że oddychać wolno.

A potem nagle bum, różnica jednych wakacji i trafiasz na uniwersytet. I nagle wszyscy traktują cię jak człowieka, szok.

Na uniwersytecie się prawie mieszka (w moim przypadku) i można wieść na nim pełnoprawne, interesujące życie w zasadzie nie ruszając się poza jego mury. Można przyjść sobie na dziesiątą na zajęcia, a potem iść do biblioteki i zaszyć się w czytelni z podręcznikiem, gapiąc się częściej w zielony park za wielkim oknem niż w książkę. O trzynastej zaczyna się przerwa obiadowa, więc raźno złazi się do bufetu i zajmuje stolik, do którego po chwili dostada się połowa twojego roku, gadając o egzaminach, jedzeniu, ostatnim kolokwium i jedzeniu, o tym że dzisiaj są pieczarki panierowane i żeby nie brać żurku, bo przesolony, a masz ten artykuł na Poetykę?

Siedzi się i słucha, jak starsi gadają o swoich magisterkach i robieniu wegańskiego sera, szybko mówi się “dzień dobry” profesorom, którzy wpadają na kawę, albo wpada w czarną rozpacz, jeżeli akurat mówiło się o nich coś niesympatycznego. Obiad przeważnie z pół godziny ewoluuje do godziny, ale ale, przecież jeszcze artykuł Ziomka na HLP, trzeba zebrać się znowu do czytelni. Kolejna godzinka, artykuł przeczytany, więc podrzuca się plecak znajomej, która przysypia na kanapie i drepcze się do parku Mickiewicza albo na Teatralkę, bo pooddychać świeżym powietrzem i zostać oblezionym przez robaki. Jak się nie ma ochoty, to się idzie na jedno z dwóch podwórczek wewnętrz wydziału, ciasnych studni między czteropiętrowymi ścianami, na których stoją stołki i fotele z palet. To stanowczo ulubione miejsce palaczy. Siedzi się, znowu się czyta, znowu się gada o jedzeniu i czytaniu, żeby w koncu pójść na zajęcia, potem do innej biblioteki, żeby poczytać “Opcje” (no nie będę udawać, że czytam rozrywkowo “Pamiętnik Literacki”, w “Opcjach” czasami nawet przeklinają i są kolorowe obrazki!), skąd jest się wyrzuconym o 20, bo zamykają.

Mieszkając dziesięc minut od uniwersytetu siedzę na nim nawet 10 godzin dziennie. Czuję się tam trochę jak w dawnym klubie dla dżentelmenów, takim o jakim pisał Verne, gdzie chodziło się porozmawiać kulturalnie z innymi dżentelmenami o polityce i kulturze, poczytać, napić się czegoś szalenie eleganckiego i ogólnie zapewnić sobie godną rozrywkę intelektualną. Możliwości, jakie daje uniwersytet są naprawdę rewelacyjne. 



PS. Zasłyszane na korytarzu, rozmowa “starszaków” o trwałości związków. Cytuję niedokładnie, ale sens oddany.
– Nie, mój facet na pewno ode mnie nie odejdzie!
– Skąd ta pewność?
– Umówiliśmy się że jakby co, to ja biorę wszystkie książki!
… A to mieszkanie to w zasadzie sam regał…

Z tego co wiem, facet rozmówczyni też jest polonistą, więc wszystko brzmi logicznie :D Po co łapać facetów “na dziecko”, jak można “na biblioteczkę”...

***

Ciąg dalszy chyba nastąpi, bo kupiłam sobie notes specjalnie do anegdot, zasłyszanych rozmów i chwilowych refleksji, chociaż niestety nadal nie piszę dość szybko, żeby wyłapać wszystko, co kręci mi się po głowie. 

Przypominam, że mam  facebooka

i bardzo zachęcam do polajkowania, cobyście byli na bieżąco! Czasami wrzucam też coś dodatkowo, muzykę, informacje o spektaklach… Same profity :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz