6 lutego 2017

Ten pokój to twoje dziecięce marzenia


Kilka dni temu usiadłam na łóżku w moim studenckim kąciku (jako że własnego pokoju nawet nie posiadam) i popatrzyłam sobie tak nagle znad zeszytu do nauki o literaturze na ten pokój, w którym mieszkam, na kolebiący się stół zasypany notatkami, laptopem, kablami i kredkami, na karton w roli śmietnika, na notatki i książki mojej współlokatorki, S., leżące w równym kręgu dookoła jej łóżka (czasami myślę, że ona specjalnie to tak układa, tworząc Magiczne Koło Wiedzy), na szafkę obklejoną zdjęciami moich przyjaciół, glanów, psów i Malczewskiego, na grafiki z planetami, astronautami, na plakaty zespołów i grafikę z Kremlem, na kalendarz ze Star Wars, na radio S., na książki, nasze gitary, puszki po soczkach, słuchawki, poduszki, mangi, brudne kubki i to wszystko, co udało nam się upchnąć w dość sporym pokoju, i pomyślałam sobie tak po prostu:


 Ten pokój to spełnienie twoich marzeń, Hipiś.

Ten pokój to twój cel i twoje marzenia. To twoje dziewięć lat męczarni w szkole. To twoja porażka na olimpiadzie i sukces na maturze. To twoje wszystkie plany i dążenia, poświęcenia i niedbalstwo. Twoje dziecięce wyobrażenia i sny o pięknej przyszłości.
W pierwszej chwili mój pokój jako urzeczywistnienie marzeń wydał mi się teorią dość absurdalną, ale chociaż pasującą do ogólnego absurdu mojego żywota.

Czy naprawdę tak to miało wyglądać? Czy w swoich marzeniach i planach przewidziałam karton a la śmietnik z napisem "Agnest" i S. grającą o północy na klawiszach?
Wydaje mi się, że tak. Tak, dokładnie o czymś takim myślałam, chociaż nie do końca świadomie.
Miały być przygody i wariactwa. Miało być niespokojnie i intensywnie. Mieli być przyjaciele i problemy, miłości i nienawiści, książki i muzyka, mądrość i głupota, szał pracy i całe dni wpatrywania się w sufit.

Byłam bardzo mądrym (czy raczej nudnym) dzieckiem i wymarzyłam sobie nawet cierpienie i kłopoty. Nawet zasyfiony pokój (no dobra, trochę zasyfiony, mogło być gorzej) i pociągi z Moskwy czy tam Berlina hamujące z piskiem o pierwszej w nocy. Nie pamiętam, bym myślała: "Chcę być szczęśliwa." Raczej brzmiało to: "Chcę, żeby było ciekawie!"

Chociaż muszę przyznać, że inne wyobrażenia z dzieciństwa nieco nie zazębiają się z rzeczywistością.

Ostatnio siedziałam sobie w Gdańsku jak ten pieróg leniwy w masełku, gdyż uznałam że najlepszą walką z sesją jest ucieczka wycofanie się na z góry upatrzone pozycje do mieszkania moich przyjaciół. Przez to miałam okazję spotkać się z gatunkiem właściwie nie występującym w moim życiu, czyli uczennicą gimnazjum, będącą siostrą Basisty, która wpadła na dwie noce w odwiedziny.
Basista i jeszcze jeden, bardzo wkurzający kumpel (pozdrawiam Bartka) zabrali się alkoholizować na miasto, więc z dzieckiem młodzieżą zostaliśmy ja i P.

Zajmowaliśmy się rzeczami zupełnie normalnymi, czyli płakaliśmy, że nie rozumiemy nauki (on – jakiejś tam chemii, nie pytajcie, ja traktatu filozoficzno-politycznego). W przerwach on jeździł sobie czołgami i strzelał do innych czołgów, a ja siedziałam w piżamie na stołku i się patrzyłam, bo zupełnie nie umiem grać w cokolwiek, za to uwielbiam patrzeć, jak ktoś gra (rajcuję się grafiką :D ). Słuchaliśmy przeróżnych, mało ambitnych tworów muzyki rosyjskiej, tudzież rodem z ZSRR, bujając się do rytmu i ogólnie zachowując jak słowianofile-debile (oszczędzę szczegółów, na pewno sami robicie podobne rzeczy, jak macie wolny wieczór). Dziecko postanowiło podzielić się z nami lodami, pobiegliśmy więc do kuchni po łyżeczkę (ja) i chochlę (P.) i w tym momencie pomyślałam sobie, że chyba niekoniecznie jesteśmy dla dziecka dobrym przykładem z dziedziny "ludzie na pierwszym roku studiów".

Gdy byłam w takiej trzeciej gimnazjum nie myślałam dużo o studiach, ale jestem pewna, że w moich wyobrażeniach na temat "ja na studiach" nie było czołgów, Katiuszy i siedzenia przez 70% czasu w piżamie. Mała ja byłaby strasznie rozczarowana, wpadłszy w tej kuchni na prawie dwudziestoletnie ja.

W moich wyobrażeniach na temat dwudziestoletnich facetów występowali raczej bohaterowie książek L.M. Montgomery, a nie P. jeżdżący sobie czołgiem i robiący "pyrpyrpyrpyr"(poprawka: autor tejże onomatopei zgłosił skargę, że powinno brzmieć to bardziej jak "brrrrRRRRRR, brrrrrrrrrRRRRRRRR, RRRRRRR". Pozostawiam to Waszej wyobraźni).
O sobie też myślałam trochę jak o uroczej pannie z wyidealizowanego XIX wieku. Wysokiej i smukłej, z oprawioną w skórę książką pod pachą i w eleganckim kapeluszu. Oczywiście w sukience. W moich wyobrażeniach podchodziłam do życia poważnie, chociaż śmiałam się nad wyraz uroczo i zawsze wyglądałam dobrze. Trzymałam się prosto, czytałam mądre książki, tonęłam w notatkach i starych manuskryptach wyłożonych na oświetlonym świeczką, dębowym biurku. Słuchałam klasycznej muzyki i świetnie tańczyłam.

Dochodzę do wniosku, że byłam cholernie nudnym dzieckiem (w zasadzie to już wiecie).

Choćbym nawet kiedyś nauczyła się trzymać prosto i chodzić w sukienkach. Choćbym nawet nauczyła się tych wszystkich ważnych rzeczy i dorobiła dębowego biurka. Choćbym czytała ambitną poezję i słuchała ambitnej muzyki. Choćbym umiała świetnie tańczyć i uroczo się śmiać. Choćbym stała się kiedyś idealną dziewczyną z obrazka.

Nigdy, przenigdy nie porzucę marzenia, żeby pojeździć sobie czołgiem i postraszyć ludzi we wsi :C
W piżamie.
Śpiewając pierwszą zwrotkę i refren Katiuszy, bo więcej nie umiem.
Z moimi równie niepoważnymi przyjaciółmi.

Powiedziałam. 

PS. Znowu zapomniałam, że miałam przypomnieć, że mam blogowe fb i zapraszam do polajkowania :D W tym smutnym okresie sesji chociaż tyle mam z życia, że czasami wydaje mi się, że ktoś czyta moje dzieło życia teksty :D 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz