Życie to takie trochę kartoflisko.
Z czym nam się kojarzą ziemniaki? Mi z czymś do znudzenia
codziennym. Całe dzieciństwo i młodość – ciągle jedzenie ziemniaków. W zupie, gotowane, z mięsem, w zapiekankach,
placki, nawet w pierogach. Niby zdrowe, niby dobre jedzenie, bo zapycha i jest
tanie, od kiedy je sprowadzono do Polski cieszy się wielką popularnością i
niejedną biedną rodzinę od głodu uratowały. Niby nuda, ale nie bez powodu moja
babcia co roku zapewnia nimi piwniczkę "bo wojna może nadejść w zimie i co
będziemy jeść". Z kartofliskiem jest trochę robota, bo jednak sadzić trzeba
i wykopywać, i się człowiek naschyla, i obierać to potem...
Życie to trochę takie kartoflisko, bo jest nudno, ciągle to
samo, naschylać się trzeba, a jedyna odmiana to dodatek zupy albo pierogów, no
ale sami przyznacie – bez życia nie ma życia, to znaczy, życie jest zasadniczo
potrzebne do życia. Większość z nas nie chce gwałtownej odmiany i porzucenia
tej całej nudny oraz "nudy" (w sensie bardziej rutyny, codziennego rytmu,
codziennych spraw), tak samo jak mało kto zupełnie rezygnuje z ziemniaków. Ja
na pewno nie czuję się człowiekiem, który z radością rzuci wszystko i zacznie
hodować owce w Bieszczadach albo wyjedzie szukać siebie do Indii. W mojej
rutynie nie ma niebezpieczeństwa stratowania przez owce ani żadnych robal, i
chwała temu. Poza tym wśród owiec nie ma bibliotek, więc odpada od razu.
Te moje studia, to moje studenckie spaghetti, te moje biblioteki
i biedronka na Świętym Marcinie – to jest moje kartoflisko i bronić będę go jak
niepodległości.
No ale tak, tak, jest to nudne. Zwyczajnie nudne. Nużące. Na
kartoflisku rozmywają się cele, szybko znika motywacja, na kartoflisku z czasem
zaczynam czuć się jak Sherlock Holmes, gdy za długo nie ma żadnej sprawy do
rozwiązania – sama bym kogoś zamordowała, byleby tylko wreszcie się coś
zadziało. Mój mózg ma poważne ADHD.
I dlatego szukam pereł.
Mogą być nimi ludzie. Nie muszą być mili. Nie muszą mnie
lubić. Absolutnie nie musza być dobrzy. Chodzi mi tylko o to, żeby byli
interesujący. Znam lub znałam sporo takich ludzi. Niebanalnych, nie szarych,
odnoszących sukcesy albo spektakularne porażki, z niezwykłymi pasjami i
zajawkami. Snobów, wariatów, urodzone wredoty i mendy, intrygantów i
manipulantów...
Czasami opierają się o mnie dramy moich znajomych i
przyjaciół. Powiedzmy, że to nic miłego, takie dramy bez prostych i moralnie
poprawnych rozwiązań. Ale będę miała co opowiadać wnukom. "Ja za młodu to
miałam prawdziwe problemy, nie tak jak wy!"
Perłą na pewno jest muzyka. Czasami słyszę od ludzi, że
przeżywam muzykę bardzo mocno. Z dopiskiem w nawiasie "dziwnie".
Ojej. Chciałabym powiedzieć, że muzyka dostarcza o wiele więcej emocji niż
bycie studentem polonistyki, ale w zasadzie nie wiem, jak to wyjaśnić. Wiem na
pewno, że ok. 70% moich ludzi nie poznałabym, gdyby nie muzyka, i że muzyka
jest o wiele tańsza niż narkotyki, a uzyskany efekt zupełnie mnie zadowala.
Jest poezja. Czyż to nie fascynujące? Zwykłe słowa, te, których
używasz na co dzień, nagle próbują cię zniszczyć, kawałek po kawałku rozebrać
twój mózg i rozerwać emocje.
Wspominałam już o teatralności życia? Można jeździć na
hulajnodze po chodniku, ale można jeździć na hulajnodze o 21 po wielkiej
fontannie, nucąc "Lot Walkirii" przy pełni księżyca i zaprawdę, nie
mam pojęcia czemu wolę drugą opcję… (PS. Pozdrawiam właścicielkę hulajnogi.)
Mogę lubić ludzi, którzy nie trawią baroku i romantyzmu, ale
niech nie liczą, że kiedyś podzielę się z nimi ostatnim kawałkiem pizzy. Z
przyjemnością będę żyć z ludźmi, którzy nie czują i nie słuchają muzyki.
Przyjaźnię się (chyba) z ziomkami którzy nie czytają poezji, i czy wysyłam ich
do gułagu pierwszym transportem? No nie, przynajmniej nie świadomie. Mogę
zachowywać się nudno, czytać tylko książki na uczelnię i jeść te cholernie
nieromantyczne pierogi, mogę nawet przez jakiś czas słuchać kiepską muzykę i
czytać słabe wiersze lub instrukcję obsługi budyniu. Lubię moje kartoflisko.
Ale na wszystkich szalonych poetów, muszę sobie czasami pojeździć na
hulajnodze, pogadać z dziwnymi ludźmi, posłuchać dobrej muzyki, popatrzeć na
piękno, czyste emocje i księżyc w pełni i myć łazienkę śpiewając Katiuszę i wyobrażając sobie, że jadę
tramwajem na wojnę (z tą łazienkę i mopem, oczywiście...). Inaczej jestem
bardzo smutna.
Ogólnie polecam.
I pozdrawiam W., która niejako zainteresowała mój mózg zajęciem się tą teorią :D
PS. Próbuję się rozpisać. Serio, bardzo próbuję. Mój
warsztat pisarski tak leże, że chyba nie jestem w stanie machnąć nawet
rozprawki porównawczej o motywie dworku szlacheckiego. Mam nadzieję, że teraz
zacznę wygrywać z ponurą ciszą na blogu.
PS2. Zapraszam na facebooka
Dziękuję za magiczną liczbę 44
polubień, ale ogólnie 100 to też fajna i bardzo metaforyczna liczba, więc
wiecie… :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz