18 czerwca 2015

Pamiętnik z grodu Kraka



Dopiero co wróciłam w Krakowa i odzyskałam dostęp do internetu i już spieszę donosić, jak było, co kto pił i kto odwalił największą wtopę swojego życia (jasne, że ja). Gród Kraka to miejsce do którego będę zawsze wracać. 
Natomiast na Lednicę raczej nie wrócę. Byłam na niej przed wyjazdem do Krakowa i bawiłam się nieźle, ale jakoś wydarzenie to nie ma dla mnie wymiaru religijnego. Raczej piknikowy, bo była bardzo fajna pogoda. 


Na Lednicy super i w ogóle, trochę dziwnie, znalazłam ładny kamień i naśpiewałam się. Jakoś nie ruszyło mnie to wszystko, podoba mi się taka wesoła religijność, ale nie powoduje żadnych refleksji, i to do tego stopnia, że kumpla pytającego, jak było, zmyłam odpowiedzią wielce cyniczną (zapewne biedak uzna, że ewangelizowanie mnie nie przyniosło efektów. Albo że go nie lubię. Albo że robię się coraz bardziej zgorzkniała. Na szczęście nie umiem czytać mu w myślach).

Tak to wyglądało z miejsca zajmowanego przez mojego brata z jego dziewczyną, do których się podsiadłam na czas mszy. 

No a potem był Kraków. O nim napisałam już wcześniej, kiedy nie miałam internetu, więc musiałam wyżywać się w inny sposób.




Jak co... To jest wersja skrócona...
Nie, wcale nie zajmuje kilku stron w Wordzie...
Zachęcić mogę tylko tak, że nie opisuję wszystkiego po kolei i według godzin, tylko raczej stawiam na spostrzeżenia i refleksje.






Dzień 1
Myślicie, że dużo z tego pamięta? Serio?
Rano w Klahrheimie było jeszcze ładnie (o dziwo, gdy wychodziłam na pociąg, było już jasno-a mogło to być o godzinie 5 rano), potem w Bydgoszczy przysoliło nam deszczem konkretnie, siedziałyśmy z Bukowiną jak jednym parasolem na murku przed szkołą i czekałyśmy na zmiłowanie. Odjazd odbył się szybko i bez zbędnych ceregieli-wsiadamy, wszyscy są? Jedziemy.
Autokar jak najbardziej luksusowy, z napisem „vip” i głową orła, łatwo było go poznać w tłumie. Za kierownicą pan Emil. Skład profesorski- Izzy, Kozioł i pani Pik (tylko pani Pik nie znam za dobrze, stąd taki zwrot grzecznościowy). Skład uczniowski- humana i mat-fiz z pewnego bydgoskiego liceum. Oraz Hipis z zupełnie innego liceum, tak sobie, po znajomości.
Jedziemy, jedziemy, przede mną na siedzeniu usiaEustachy, czyli nowe, podróżnicze wcielenie mojej gitary w hipsterski kapelusiku i z chustką na gryfie. Jako jedyny w autobusie był przypięty pasami, tak w ogóle.



Jedziemy, diabli wiedzą czym się zajmujemy. Trochę śpimy, trochę słuchamy muzyki, głównie gadamy. Obejrzeliśmy przy okazji dwa filmy- Asterixa i Brytów oraz „Ja, szpieg”, o ile dobrze pamiętam.
Na żarcie zatrzymujemy się w najsławniejszej knajpie za Łodzią, czyli w Złotym Młynie. Z czystego serca polecam, chociaż wystrój wnętrza na okropnie przaśny, to jedzenie robią super szybko i nawet drogo nie jest. Prawie 30 tirów na parkingu, to  o czymś świadczy. Pamiętajcie, że tirowcy mają najlepszy gust, jeżeli chodzi o knajpy na trasie. Do tych poniżej trzech tirów nawet nie warto zachodzić. Polecam w „Złotym Młynie” brać jedną porcję na dwie osoby. A jak z zupą jeszcze, to i na trzy, bo takiej ilości jedzenia nie zjadł nawet Kozioł, a ma on posturę i apetyt polskiego szlachcica.

Moje notatki w komórce dotyczące wyjazdu głoszą „Bydgoszcz, Solec Kuj., Cierpice, autostrada, Łódź, Tuszyn, jakaś karczma, straszne wieści o moim małżeństwie, Częstochowa, Nowa Wieś, dręczenie Buki, Siewierz, Dąbrowa Górnicza, autostrada, Chrzanów albo Katowice,  Kraków”
Można zauważyć więc, że wyjazd obfitował w osobliwe wydarzenia. Niestety, nie pamiętam, jak dręczyłam Bukę. Ciągle ją dręczymy z Chaberkiem, żadna dla mnie to nie nowina.
(PS. Chaberek to przyjaciółka Buki) (PS2 straszne wieści dotyczące mojego małżeństwa to wyciągnięcie z Buki informacji, co pewien człowiek myśli o moim małżeństwie z innym człowiekiem, z którym za cholerę nie chciałabym wziąć ślubu. Tak, my też czasem zachowujemy się jak gimbaza)
Wjechaliśmy do Krakowa od chyba najbrzydszej strony. Na początku trudno było ogarnąć w ogóle, czy to Kraków, czy co. Z 40 minut dobijaliśmy się na Wawel.
Na pewno każdy z was widział Wawel choćby na zdjęciach, nie będę się rozwodzić o tym, co to jest i z czym się to je.



Dorwała nas przewodniczka, pani Lili, stara znajoma naszych nauczycieli. Wszyscy nauczyciele doskonale znają się z przewodnikami, kierowcami i karczmami przy drodze, bo przeważnie z każdą klasą jadą w te same miejsca.
Zwiedzaliśmy katedrę ze słuchawkami. Spotkałam się z tym po raz pierwszy. Przewodniczka mówiła do mikrofonu, a my słyszeliśmy to tylko w słuchawkach. Gdyby nie to, że mi się zawsze trafiały te popsute, które co chwila traciły sygnał, byłoby super.

Katedra i Wawel ogólnie skojarzyły mi się z salonikiem podstarzałej arystokratki (ale w takim dobrym sensie). Takie miejsce, gdzie mało co do siebie pasuje, mieszają się style i epoki, ale wszędzie pełno jest pamiątek. Po podróżach, po dawnym życiu, po dzieciach i mężu. Arystokratka, kiedyś posiadaczka najpiękniejszych kamienic w Warszawie, a dzisiaj ściśnięta w komunalnym mieszkaniu w bloku, nie chce rozstać się z żadną, najdrobniejszą rzeczą z przeszłości, bo wszystko to przypomina jej dawną chwałę. Podobnie Wawel. Tylko w tym wypadku arystokratką jest Polska. Cokolwiek było cennego, zebrano tam. Nawet ciała słynnych ludzi i kości prehistorycznych zwierząt. Strasznie mi się ten miszmasz podobał. Nagle mogłam zobaczyć i dotknąć tyle miejsc, które widziałam w podręcznikach. Albo wręcz pisałam z nich sprawdzian.
Kaplica Zygmuntowska i jej dach. Tyle złota, niech to cholera.

O nagrobkologi- nagrobki średniowieczne przedstawiają postacie leżące sobie spokojnie na wznak. Za to na nagrobkach renesansowych goście leżą bokiem, ze zgiętym jednym kolanem, i głową opartą na ręce. Jakby oglądali telewizję. Po prostu są przekonani, że zaraz nadejdzie zbawienie i w ogóle, więc po co się kłaść. I widzicie, teraz muszą spać w tak niewygodnej pozycji. Kobietom nagrobków się ładnych nie robi tylko zakopuje pod posadzką. No, święta Jadwiga ma ładny nagrobek, a u jej nóg śpi zwinięty pies, taka śliczna, krótkowłosa bestyja. Zapamiętałam, że pies ten miał testować jej potrawy, w obawie przed trucizną. Umarł zaraz po niej, i dlatego znalazł się na  nagrobku jako wierny przyjaciel.

Byłam w kryptach Wawelskich. To niesamowite, ilu sławnych ludzi tam spoczywa. Myślę, że legenda o śpiących rycerzach w Tatrach powinna dotyczyć tak naprawdę tych krypt.
Oczywiście, odwiedziłam naszych wieszczów. Strasznie ciepło tam u nich. Mickiewicz, Słowacki... Macie do siebie pecha, panowie, w jednej krypcie trzeba spać wiecznie.

Widziałam nagrobek Piłsudzkiego, dla mnie chyba najważniejszy (zaraz po wieszczach). Podobno jest taki bardzo prosty, żołnierski, ale moim zdaniem Marszałek właśnie taki jest najlepszy. Przewodniczka opowiadała, że trzeba było Piłsudzkiego „schować” głęboko, bo za często odwiedzali go jego żołnierze, często konno oraz z towarzystwem alkoholu, przez co, krótko mówiąc, robili burdel w kościele. Do krypty trudniej im było dojść i zrobiło się spokojniej (jestem nawet gotowa uwierzyć w tę opowieść, bo mój własny pradziadek przykazywał swojej wnuczce, żeby mu po śmierci wylała piwo na grób, w końcu w niebie też coś pić trzeba).

Widziałam nagrobek Kaczyńskich. Odruchowo go pogłaskałam, tak samo jak wszystkie poprzednie. Wiele razy widziałam Wawel w telewizji czy na ilustracjach, i przez to ciągle miałam zaburzenia rzeczywistości, i dotykałam wszystkiego, co nie uciekało. Bo w tv pokazują tylko obraz, nie wierzyłam więc wzrokowi. Ja w ogóle bardzo lubię poznawać świat wszystkimi zmysłami. A zwiedzanie tych miejsc było tak bardzo nierealne.

Aha, widziałam dzwon Zygmunta! Chciałabym zobaczyć, jak go się porusza na jakieś ważne uroczystości. To musi być niesamowite. Przypominałam sobie, jak byłam dzieckiem, i z przejęciem oglądałam w telewizji relacje z defilad wojskowych, obchodów 11 listopada itd. Zawsze słyszałam w tle dzwon Zygmunta. To był chyba najważniejszy symbol mojego dziecięcego patriotyzmu (dlaczego, świecie, nie jesteś już dzisiaj taki logiczny, jak wtedy...).

Potem poszliśmy na Stary Rynek, oglądaliśmy kościół Mariacki (on jest epicki!), ołtarz Wita Stwosza (też epicki!) malunki Matejki i w ogóle. Uwielbiam ten styl gotyckich, strzelistych kościołów, szczególnie tych najwyższych, najbardziej zdobnych, takich jak w Krakowie czy Pradze. Barok jest interesujący, ale za duże jego ilości powodują uczucie przejedzenia jak po trzech dużych watach cukrowych. Słodkie i cudowne, ale łatwo doprowadza do niestrawności. Za to gotyk i neogotyk uspakaja mnie, zachwyca potęgą, wielkością, jasnością.
Styl romański jest przyjemny, chłodny i kamienny, ale wydaje się prymitywny.
Secesja rozwala wszystko, uwielbiam ją, chociaż nie jest to raczej styl kościelny.
Dzisiejsze kościoły są po prostu brzydkie i niewarte komentowania.

Jakieś bratki na Wawelu. Mi się podobały...

Nie pamięta tego, ale jestem pewna, że musieliśmy tego dnia iść na obiad, bo, o dziwo, pamiętam co jadłam. Nasze żarełko było niedaleko od Rynku, na ulicy Krupniczej 14 („Pan i pani Smith”). Tu znowu muszę robić reklamę (zaraz sobie pomyślicie, że mnie kto przekupił :P ), ale żarełko było dobre. Fajny lokal w miłych kolorach i z rysunkami kotów, gołębi i rowerów na ścianach, duże, zabytkowe okna, sporo książek i programów teatralnych na półkach. Specjalnie usiadałam obok książek, i chociaż nie były w moi stylu, zapisałam dla Chaberka kilka tytułów, a kilka sobie poczytałam. Buka prawie odleciała, jak przejrzała sobie programy teatrów. Mnie najbardziej zdziwiło, że tam jest kilka teatrów, a nie jeden, jak u nas.
Na obiad była codziennie zupa krem (chyba się przekonałam do takich zup, a zawsze ich nienawidziłam), pierwszej pomidorówki nie przełknęłam, bo była za ostra, kolejna grzybowa i jakaś zielona były świetnie. Poza tym pamiętam naleśniki ze szpinakiem i śmietaną, purée ziemniaczane z mięsem, oraz ryż z brokułami i pieczarkami w jakimś sosie. Nawet fajne, aczkolwiek czasami za małe porcje jak na cały dzień łażenia.

Buka mnie zabije :D Ale to zdjęcie wyszło bardzo profesjonalnie, pewnie dlatego, że było
robione trochę z zaskoczenia...
W końcu poszliśmy na nocleg. Okazało się, że śpimy w hostelu na Floriańskiej. A Floriańska to ulica, która zaczyna się dokładnie zaraz za kościołem Mariackim, a kończy bramą miejską i Barbakanem. Po prostu genialna lokalizacja! Same centrum.
Hostel był bardzo hippisowski, szczególnie lekko kręcone, stare schody, i ściany calutkie w napisach, podpisach, odciskach dłoni dawnych gości, w przeróżnych językach (dużo Węgrów...). Pokoje miały numery oraz oznaczenia od różnych owoców (ja miałam bananowy), były pomalowane w dzikich kolorach, łóżka piętrowe. Niestety, mało łazienek. Za mało jak na taką wycieczkę (plus Anglików, których kilku już tam mieszkało). No i mały salon, w którym był tylko jeden stół, za to epicki sufit z kasetonami z ciemnego drewna.

Klatka schodowa. 

No i największy plus noclegu- dokładnie pod moim oknem (3 piętro) stał na chodniku gitarzysta i grał codziennie do późna. Przesiadywałam w oknie prawie całe wieczory, czasami też w oknie salonu, które było dokładnie piętro niżej. Musiałam napisać opowiadanie na polski, by dostać 6 na koniec, a ów grajek był niesamowicie inspirujący. Tak, pisałam o Krakowie.

Oczywiście, od razu musiałam mieć głupią przygodę. Otóż wyszłam na korytarz, bo chciałam poszukać czajnika. A tu idzie Kozioł z chłopakami i niosą łóżko, przycisnęli mnie do ściany w korytarzu, wiec ewakuowałam się, wysuwając się za drzwi na klatkę schodową. I wtedy zorientowałam się, że drzwi są zamknięte, i nie da się ich otworzyć bez jakiejś karty-był czytnik przy klamce. Zrozumiałam, że hostel jest trochę bardziej nowoczesny, niż mi się wydało. Już stanęła mi przed oczami perspektywa stania tu nie wiadomo jak długo, gdy przypomniałam sobie o naszym otwartym oknie, i 5 dziewczynach, które powinny w nim siedzieć. Pobiegłam więc na dół, wyszłam przez kolejne drzwi (i uprzytomniłam sobie, że te drzwi też da się otworzyć tylko od środka) i zaczęłam wołać Bukę. Musiało to być osobliwe przedstawienie dla przechodniów... W końcu wychyliła się Agata i wrzasnęła mi „Mów, że jesteś z Torunia!!”. Wyjaśniłam, jaki jest problem, i ekspedycja ratunkowa pobiegła na dół. Niestety, chyba nie załapała sposobu działania drzwi, bo pozwoliła, aby te górne się zamknęły. Dopiero Chaber uprzytomniła sobie, że koło nich jest... dzwonek.
Potem okazało się, że jak damy w zastaw dyszkę, to nam dadzą karty do otwierania drzwi od pokojów i na klatkę. Nie każdy zgodził się na takie warunki, więc w drzwiach na klatkę zawsze stał wiklinowy kosz na śmieci, powstrzymujący je przed zamknięciem się.

Jak co, zawsze kiedy wycieczka z Bydzi zachowuje się przyzwoicie, mówi, że są z Bydgoszczy. A kiedy robią coś złego lub durnego, to mówią, że są z Torunia... Nie można zapominać o patriotyzmie lokalnym.

Hostel. Moje okno- chyba górne po prawej...

Dzień 2

Teraz to naprawdę mało pamiętam z tego dnia... Na pewno było zebranie, na którym dostaliśmy równo ochrzan od Izzy’ego za przemycanie wódki do pokojów oraz ciągłe marudzenia o złe warunki w hostelu. Ani to, ani to mnie nie dotyczyło, ale co tam. Przyzwyczaiłam się, że ciągle spotyka mnie tak zwana odpowiedzialność zbiorowa.
Byliśmy w Wieliczce. Nie podobało mi się. Jest zbyt nowoczesna! Jak to możliwe, żeby pod ziemia było ciepło, żeby można było chodzić bez kasku, po drewnianej podłodze? Serio? Wieliczka jest cała zrobiona chyba z myślą o niemieckich turystach na emeryturze. Pewnie też dlatego tyle tam sklepów z mega drogą biżuterią. Mogłabym tak pracować- lubię przebywać pod ziemią, no i bardzo zdrowy mikroklimat. Ale do zwiedzania to się mało nadaje, szczególnie dla kogoś, kto tak jak ja dużo kopalni już widział. Chociaż tu racja, że podziemne jeziora były epickie, podobnie kaplica św. Kingi i wszelakie inne  pomniki.

Mieliśmy sporo „indywidualnego zwiedzania” po Starym Mieście. Wiecie, praktycznie jest to czas wolny, kiedy się je i kupuje pamiątki.
Z Buką latałyśmy i się wszystkim zachwycałyśmy, znalazłyśmy Piwnicę Pod Baranami, ową sławna kawiarnię i  kabaret, umiejscowiony w bardzo ładnej, żółtej kamienicy. Od dawna się rajcuję Piwnicą, i jestem szczęśliwa, że w ogóle wiem, gdzie to jest.

Buka się rzuciła i kupiła szachy. Takie piękne, drewniane, zielono-białe. Cudowne. Więc siedziałyśmy koło postoju dorożek i grałyśmy (ja wygrałam), potem poszłyśmy na miejsce zbiórki (Planty, koło Matejki i Barbakanu) i znowu grałyśmy, tym razem ona wygrała. Potem poszłyśmy z grupą ochotników, Izzym i Kozłem do Muzeum Narodowego i oglądaliśmy sobie różne mundury polskie. To takie bardzo tradycyjne muzeum, wiecie, gablotki, pani, która pilnuje (a tak naprawdę śpi), zakaz rozmów. W Krakowie takie muzea to już chyba rzadkość. Ale oglądanie ich z historykami to zawsze dobra zabawa, szczególnie kiedy opowiadają ci (z własnego doświadczenia) jak się zdobi pistolety czy szable. Podobno to cholernie trudne. Ale też wygląda przepysznie. Dawniej broń, szczególnie ta do polowań, była bardziej ozdobna niż praktyczna, albo łączyła obydwie te cechy.
Musieliśmy z muzeum wracać biegiem, bo byśmy się spóźnili na obiad. A i tak wszystkiego nie obejrzeliśmy, niestety.
Moje buty coraz bardziej cierpiały- już gdy wyjeżdżałam jednemu odpadała połowa podeszwy z tyłu. Teraz zaczynała odpadać na obydwu. Próba zszycia albo spięcia agrafka dużo nie przyniosło (poza tym, ze musiałam odpinać ową agrafkę w Muzeum Auschwitz).


Taka sobie głowa na rynku. Ktoś wie, o co chodzi...?

Chyba tego dnia oglądaliśmy też muzeum Podziemi Rynku, znajdujące się 4 metry pod poziomem ziemi (oraz pod fontanną...).  Muzeum było bardzo interaktywne, i ogólnie, nawalili tyle techniki, ile się dało. Głównym tematem było życie codzienne w średniowieczu. No, nawet kilka nowych rzeczy się dowiedziałam, np. obejrzałam sobie dokładnie średniowieczne buty czy bałwany solne. To smutne, że w muzeach albo słyszę to, co już wiem, albo nowe rzeczy, które zaraz zapominam. Mam bardzo kiepską pamięć.

Dzień 3

Z tego co pamiętam, to tego dnia Chaberek spadła z łóżka. Otóż zostawiła telefon podłączony do kontaktu, który był koło mojego łóżka. Nastawiła w nim budzik na godzinę chyba 5 rano, bo śniadanie było o 5:40. Rano zadzwonił, ale ja nie miałam pojęcia, jak go wyłączyć, biedna Chaberek zeszła więc z piętrowego łóżka, i gdy tylko zeskoczyła na ziemię, ugięły się pod nią zdrętwiałe nogi i poleciała do przodu, zwaliła kosmetyki i ubrania z szafki nocnej Agaty, przewróciła moją gitarę i wylądowała koło swojej komórki. Nic się jej nie stało, ale pobudkę miałyśmy wielce skuteczną.

Śniadanie było tak wcześnie, bo zwiedzanie Auschwitz z polskim przewodnikiem było tylko o ósmej. Zdążyliśmy cudem. Za to całą drogę mogłam słuchać opowieści Kozła o jego wyjazdach z grupą rekonstrukcyjna na Ukrainę, Węgry i do Rosji. Kozioł bardzo sympatyzuje z Węgrami, za to nieszczególnie lubi Niemców, że nie powiem o Rosjanach (człowiek, który robi sobie zdjęcie pod Kremlem w szlacheckim stroju i z szablą w ręku...). Przy okazji dogadał się z panią Pik, że jakaś jej znajoma pochodzi z tego samego rodu, co Kozioł (ród szlachecki- największa radość dla historyka-tyle do badania!).

W Auschwitz i Birkenau nawet moja wycieczka zachowywała się przyzwoicie, chociaż przeważnie preferowali styl zachowania „na gimbazę”. Zresztą, mieliśmy cudowną przewodniczkę, od samego jej głosu można było się popłakać. Bardzo poważna i bardzo smutna. Tak w ogóle, to jej rodzina pochodziła z Brzezinki, wsi którą zniszczyli Niemcy, budując na jej miejsce Birkenau.
Auschwitz-Birkenau z wiekiem coraz bardziej mnie przeraża. Dlaczego? Bo wiem o tym obozie za dużo. Póki badanie tak tragicznych losów jest dla mnie uzasadnione potrzebą naukową, nie przeraża mnie to tak bardzo. Podejście historyczne. Kiedy zaczynam wiedzieć za dużo, żebym mogło mnie coś zaskoczyć, moje podejście zmienia się na bardziej ludzkie i, niestety, poetyckie. Dlatego więcej tam nie wrócę, szczególnie po tych wszystkich wojennych lekturach z klasy 3 liceum.

Ten dzień w ogóle można by nazwać „żydowskim”, bo po powrocie zwiedzaliśmy Kazimierz Żydowski. W zasadzie, nauczyciele wysadzili nas na jakiejś bocznej uliczce i powiedzieli, że mamy się stawić za godzinę w tym samym miejscu. Poszłyśmy trochę w bok i trafiłyśmy na ulicę Szeroką, czyli centrum Kazimierza Żydowskiego, zapchaną gęsto kawiarniami i restauracjami. W pierwszej chwili poczułam się jak w obcym kraju. Było cicho, spokojnie, jak nie w Krakowie, mała orkiestra grała osobliwą muzykę, napisy z rzadka były po polsku, przeważał angielski oraz jidysz (czy hebrajski, za diabła nie wiem, jak to poznać). Nawet kelnerka, która nas zaczepiła, mówiła z dziwnym akcentem. No i wszystko było bardzo drogie, poczułyśmy się nad wyraz biedne. W końcu usiadłyśmy w knajpie niedaleko jakiejś synagogi i zamówiłyśmy najtańszą herbatę (głównie po to, by mieć pretekst do korzystania z toalety). Wart wspomnienia jest ekscentryczny barman, jakieś dwadzieścia lat i szopa sterczących, brązowych włosów, wyglądające trochę jak wybuch miny lądowej, powstrzymywane przed anarchia opaską na czole. Wyglądał naprawdę osobliwie.

Synagoga. Zza płotu. No bo akurat tak niewygodnie stał...

(Tak w temacie- w Krakowie są nawet przystojni faceci, chociaż to zapewne zależy od gustu. Trzeba tylko rozglądać się nie po turystach, a studentach pracujących w kawiarniach).

Zwiedzaliśmy też Kazimierz z przewodniczką. Spotkała nas osobliwa przygoda przy kirkucie, który oglądaliśmy przez dziurę w murze. Przewodniczka głośno nam coś opowiadała, gdy nagle otworzyło się lekko okno kamienicy po drugiej stronie ulicy, i huknęła z niej bardzo głośna muzyka poważna, ściślej skrzypce! Przewodniczka wyjaśniła, ze to znak, że mamy się zwijać i nie hałasować, i że ów mieszkaniec Krakowa nie pierwszy raz jej tak robi. Nie ma to jak grzeczne wypraszanie.
Potem poszliśmy na drugi brzeg Wisły, w miejsce, gdzie było za wojny getto, i gdzie mieszkał w dzieciństwie Roman Polański. Nawet nie wiedziałam, że on był Żydem. Jednym z nielicznych, którym udało się uciec z getta i przeżyć wojnę. Go akurat uratowała matka, sama zginęła w Oświęcimiu.
Na placu centralnym tej dzielnicy stały, tak sobie, drewniane krzesła. Przewodniczka tłumaczyła, że na tym placu zbierali się Żydzi, wywożeni do obozów. Czasami czekali z tobołami i dziećmi nawet kilka dni, więc przynosili ze sobą krzesła.
Potem poszliśmy piechotą na żarełko, droga była daleka (no dobra, ok. 2 kilometry, ale w nogach mieliśmy ich stanowczo więcej...), więc nawet ja i moje trampy poczuliśmy się zmęczeni. One dodatkowo chciały się rozpaść. Bruk, wszędzie bruk. Każdy ten cholerny kamień czułam w stopach. Ale szeroka arteria, którą szliśmy, była bardzo interesująca. Ta mnogość kamienic, sklepów, instytucji, tramwajów, samochodów, ludzi...

Piękna kamienica na Kazimierzu Żydowskim.
Po obiedzie kilku straceńców poszło na Kopiec Kościuszki. Ja i moje trampki nie mieliśmy już sił, więc poszliśmy po raz ostatni połazić po Starym Mieście. Wtedy kupiłam też kilka pamiątek- zakładkę do książek, czyli jedyną rzecz, na którą było mnie stać, oraz, o dziwo, chocker. Znalazłam go w sklepie, który jest też w Bydgoszczy, co daje mi pewną nadzieję na zakup drugiego. Strasznie mi się podoba, od tego momentu już wszędzie w nim chodzę.

Stałyśmy z dziewczynami z pokoju pod wejściem do hostelu czekając, aż Agata zje wielka zapiekankę, i obgadywałyśmy chłopaka grającego na gitarze obok nas. Wtedy Agata zauważyła, że w kawiarni (czy czymś tam, gdzie serwują elegancki alkohol, nie pamiętam, co to było) stoi pianino. Tak jakoś wyszło, nie wiem dlaczego, że zapytałyśmy gitarzystę, czy mamy jakieś szanse, żeby pozwolili nam pograć na pianinie. Okazało się, że gitarzysta tam pracuje, i pianino jest rozstrojone nieco, ale raczej pozwolą nam na nim zagrać, jak co to możemy się na niego powoływać. Sympatyczny gościu, cieszę się nawet, że Agata go zaczepiła, bez tego czułabym, że czegoś mi brakuje w tym Krakowie. Poleciałyśmy wiec do kawiarni i rzeczywiście nam pozwolili. To był chyba najfajniejszy moment całej wycieczki- Agata grała na pianinie „Mury”, ja pomagałam jej śpiewać, a Doris wszystko dyskretnie nagrywała. Śpiewać i grać w Krakowskiej kawiarni- to dopiero coś!

Któryś z tych gitarzystów. No nie wiem który, sporo ich tam było...

Chciałam już iść spać, i o 22 spokojnie piłam herbatę, siedziałam na parapecie salonu, słuchałam gitarzysty i pisałam moje opowiadanie. W piżamie, z mokrymi jeszcze włosami. No i było ładnie, bajkowo, a natchnienie nie zamierzało mnie opuścić (to miasto naprawdę daje natchnienie!), kiedy nagle wpadł Izzy na cowieczorne zebranie i mówi pod koniec go, o 22:30, że dzisiaj idziemy na nocne łażenie po Rynku!

Widok z mojego okna :D To na dole to kwiatki na parapecie, które wypijały wszystkim starą wodę.

Poleciałam do pokoju, szybko ubrałam cokolwiek zamiast piżamy, na włosy nic nie mogłam poradzić, więc je rozpuściłam i nakryłam kapeluszem, no i poleciałam.
Chodziliśmy po Rynku w większych grupach (obowiązkowo z jednym facetem). Moja grupa wkurzała mnie i robiła sobie non stop zdjęcia, ale w końcu wyluzowałam, i się na kilku fotkach też załapałam. Grunt, że mogłam chodzić po mieście i nawdychać się jego epickiej atmosfery. Znalazłyśmy z dziewczynami tanie lody (no dobra, nie tanie, ale fajne), jak wracałyśmy z lodami do reszty grupy, akurat z klubu nocnego (a ściślej, burdelu) wyrzucali ochroniarze jakiegoś faceta, chyba naćpanego, awanturka niezła, więc do grupy wracałyśmy prawie biegiem. Reszta grupy ogarnęłam, że mamy lody, i poleciała sobie też kupić (typowe). Czemu mówię, że to był burdel? Właściwie to tylko moje podejrzenia, bo klub miał czerwone zasłony w oknach, a reklamowały go dziewczyny w odwrotnie proporcjonalnych długością spódniczkach i obcasach (czyli pierwsze krótki, a drugie wysokie). Ale mogę się mylić, w końcu raczej trudno byłoby podejść i zapytać.
Pierwszy raz spóźniłam się na miejsce zbiórki- bo umawialiśmy się pod Mickiewiczem, ale zapomnieli o tym i nauczyciele, i uczniowie, i poszli pod hostel. Dopiero gdy zadzwoniłyśmy do kogoś tam, to ktoś tam nam wyjaśnił pomyłkę, i prawie byśmy dostały ochrzan za dobrą pamięć...

Czy to kosmici, czy to palec...?

Dzień 4

Tego dnia niestety musieliśmy wracać. Ale rano przewodniczka przegoniła nas jeszcze po chrześcijańskiej części Kazimierza, czyli głównie po kościołach. Był więc kościół na skałce, krypta pod nim, w której spoczywa m.in. Jacek Malczewski, czyli mój ukochany malarza, oraz Długosz, który pierwotnie był pochowany w jakimś dzbanku... Znajduje się tam też, na dziedzińcu, zdrowe nadzwyczaj źródełko, śmierdzące siarką. Podobno leczy pryszcze. Według ustalonej wersji to w tym kościele pojmany został św. Wojciech, którego na śmierć skazał Bolesław Śmiały.
Dalsze kościoły zlewają mi się w jedno... Był jeden, który miał łuki między kolumnami wykończone białym kamieniem, pierwszy raz takie coś widziałam. Był niedokończony kościół św. Anny i Małgorzaty (czyli Rity). Ta ostatnia jest patronką spraw beznadziejnych, a jej symbolem jest róża, dlatego w jej święto zbierają się w kościele wszystkie krakowskie Małgorzaty z różami w dłoniach (jak to musi romantycznie wyglądać!)
W tym kościele był grób niejakiego Izajasza, świętego męża, chociaż oficjalnie przez kościół nieuznanego, który kiedyś podobno strasznie trząsł swoją pokrywą grobowca, gdy podchodziła do niego kobieta lekkich obyczajów albo niewierna żona. Jak rozumiecie Krakowianie chętnie testowali Izajaszem swoje żony, w końcu przeniesiono go w miejsce, w którym nie mógł już trząść (jak ja lubię te dawne opowieści i legendy... lepiej zdradzają ludzką umysłowość różnych epok niż wszelakie mądre rozprawy i literatura).
W końcu przewodniczka nas pożegnała, a nauczyciele dali chwilę wolnego na żarcie, poleciałyśmy więc pod hostel, zjeść owe słynne zapiekanki, oraz równie słynne lody z tej samej budki, które mają genialnie śmietankowy smak.
Potem już prosto, napad na hostel, zabranie swoich rzeczy, uratowanie gitary, marsz do autokaru (jak zwykle stanął przy pomniku grunwaldzkim), siadanie, usadzanie gitary, i jazda z powrotem.
 Jak zwykle w drodze powrotnej, nudziłam się jak mops. Jak jadę gdzieś, to jestem z zasady niewyspana i pełna energii wynikającej z perspektywy nowych przygód. Gdy wracam, jestem już tylko znudzona i marzę o rzuceniu się do łóżka i wyjechania za dwa dni w jakieś nowe miejsce. Zaczynają prześladować mnie moje typowe demony, a na dodatek jeszcze przeświadczenie, że opuszczam jedno z najpiękniejszych miejsc, które kiedykolwiek zobaczyłam, a wracam do swojej szarej rzeczywistości.
Znowu jedliśmy w Złotym Młynie, ale nie byłam głodna i zadowoliłam się sernikiem z bitą śmietaną. Chaberek ciągle źle się czuła, a na dodatek w autokarze puścili nam ten okropny film „2012”. Logiki w nim tyle, co kot napłakał, naprawdę.
Po Częstochowie staliśmy długo w korku, w domu dowiedziałam się, że rano miał tam wypadek autokar wycieczkowy, wracający z Łeby, 27 osób rannych, kurde, ja naprawdę czasami mam szczęście, że mnie takie rzeczy w życiu omijają.
Dojechaliśmy o 22:15, padając na pysk ze zmęczenia.
Było warto. Ale było też bardzo męcząco, szczególnie wstawanie codziennie o wielce nieprzyzwoitych godzinach.
Podsumowanie mam jedno- wrócę tam kiedyś. I to mam nadzieję jak najszybciej. Tak samo, jak do Pragi.
Chciałabym tam studiować... Wydział polonistyczny jest w przecudownym budynku przy Gołębiej, zaraz przy historii i prawie,  niedaleko lingwistyki, jeżeli dobrze pamiętam.
Czemu ja się tak daleko urodziłam. Żyjąc w Krakowie pewnie byłabym innym człowiekiem.  Mówcie, co chcecie, ale dostęp do kultury i dobrego szkolnictwa robi swoje. Niby czemu z Krakowa pochodzi tylu sławnych ludzi? Bo od wieków był tam uniwerek, który skupiał osobistości z całej Europy oraz studentów, powodował rozwój kultury, pojawianie się nowych prądów umysłowych z innych krajów, nie pozwalał temu miastu zatrzymać się w rozwoju, jak to bardzo lubi robić prowincja. 


Floriańska, też z okna. Świetne ujęcia miałam z tego okna!

***

Nie zmieściłam w tekst wszystkich fajnych zdjęć (przynajmniej dla mnie fajnych...) wiec wrzucam tu w formie galerii.

Jakiś tam gościu na pomniku. Zaraz obok był dom z tabliczką, że "w budynku który tu kiedyś stał
Wyspiański pisał Wesele" Taki szał :D
Czyżby to było lokowanie produktu? Czy też po prostu AKG to nie tylko marka słuchawek, ale ja o tym nie wiem? Ja lubię ich słuchawki, więc nie ma problemu :D
(oczywiście, to ściana hostelu)

No to smile



Piękna twarz...



The world is a book and if you don't travel, you read only one page. Normalnie bym powiedziała-ale sztywne, sztampowe słowa. Ale co innego usłyszeć, a co innego znaleźć wymalowane w hostelu na drugim końcu Polski... W takiej sytuacji w pełni się z nimi zgadzam!



Wybaczcie, ale nie jestem pewna, kto to... Pamiętam tylko, że związany z Piwnicą Pod Baranami. Tam obok ma herbatkę, jak co, chociaż podobno wolał napoje bardziej alkoholowe :P



Ile w tym mieście jest teatrów! A do tego na pewno bym poszła, może bym spotkała Wolanda...


Buka gra ze mną w szachy :D W tej rozgrywce akurat ja wygrałam...



Żyjecie tam jakoś? Ja raczej kończę życie, bo muszę wrócić do normalności, a normalność to problemy. Typowe.
pozdrawiam

Hipis


8 komentarzy:

  1. Co roku sobie obiecywałam wyjazd na Lednicę, ale zawsze coś wyskoczyło. Albo się pochorowałam, albo nogę miałam w gipsie, czy jakieś wesele wyskoczyło. A w tym roku kompletnie o tym zapomniałam. Też raczej nie zbiera mi się na żadne religijne refleksje, ale chciałabym zobaczyć jak tam jest. No trudno, może za rok.
    Kraków jest piękny. Tam akurat byłam rok temu i w tym roku też się wybiorę, bo jest co oglądać, jest atmosfera i w ogóle fajnie. :)
    Kto wymyślił normalność? Nienawidzę go. Trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń
  2. Matko.. bosko opisane i pokazane! Ile ja bym dała za taką kilkudniową wycieczkę do Krakowa! Byłam tam raz w życiu ale to był tylko jeden dzień, a poza tym byłam mała i z dziadkami więc ani nic nie zwiedziliśmy takiego, ani przede wszystkim nic nie pamiętam! :c No i w Auschwitz-Birkenau też byłam jak byłam mała więc i to co mówiła przewodniczka i co tam widziałam nie pamiętam, prawie nic tylko jakieś tam przebłyski. Miałam pełno zdjęć z tamtego miejsca i wszystkie tajemniczo wyparowały! Tam też muszę wrócić. Koniecznie!

    Pozazdroszczę ci takich wycieczek! Ja nie jeżdżę na żadne oprócz klasowych, a klasowe są beznadziejne.. w tym roku była wycieczka do Wrocławia.. nie było mnie na niej, szkoda trochę, ponoć było fajowo, no ale to zależy.. co może być fajnego w łażeniu po galerii? -.- Ahh ta gimbaza.. jak ja się cieszę że wreszcie z niej wychodzę!

    OdpowiedzUsuń
  3. Żałuję, że w tym roku nie pojechałam na Lednicę, ale już planuję wyjazd na SDM w Pliszczynie( sercecznie wszystkim polecam to wydarzenie). Co do Krakowa to byłam tam tylko raz, ale bardzo utkwił mi on w pamięci i na pewno tam jeszcze kiedyś wrócę, bo to cudowne miasto, z resztą widać to na twoich zdjęciach ;)
    http://przygody-mileny.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Chciałabym kiedyś pojechać na Lednicę. W tym roku sie nie załapałam, z resztą ode mnie to jeżdżą tylko z katolika. W Krakowie byłam już parę razy. W końcu z podkarpacia to nie jest tak daleko. Można powiedzieć,że zwiedzałam część rzeczy co ty, tylko robiłam to na kilku wycieczkach. Wieliczkę, Wawel i kościół mariacki widziałam parę razy, ze względu na to,że każda wycieczka do Krakowa musi zahaczać o te miejsca. Fakt, wieliczka jest nowoczesna, ale mi to jakoś nie przeszkadza. Kopalnie, które zwiedzałam też takie były. Tak samo jak Tobie spodobało mi się jezioro. Zapamiętałam,że organizowane są tam zawody z windsurfingu (ja tam bym się bała płynąć na takich czarnych wodach, przeciez na prawdę nic tam nie widać) oraz,że został pobity jakiś rekord Guinnessa. W pamięci utkwiła mi też historia jak to ludzie przewrócili łódkę i się potopili. Niestety nie umiem zapamiętywać żadnych sensownych informacji, tylko takie różne bzdety. Kazimierz Żydowski widziałam na wycieczce klasowej w zeszłym roku (spodobało mi się,że wreszcie zobaczyliśmy coś innego niż te podstawowe zabytki), a do Auschwitz i Birkenau pojechałam też na wycieczkę. W moim gimnazjum wszystkie klasy trzecie co roku mają wyjazd w to miejsce. Niestety tak samo jak ty, wiedziałam o prawie wszystkim, a wszystko dlatego,że nauczyciele chcieli nas przygotować na tą wycieczkę. Na polskim i historii pokazywali nam zdjęcia i opowiadali, co doprowadziło do tego,że wszystko prawie już wiedziałam wcześniej, dlatego nie było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Co prawda kilka osób, stwierdziło,że źle się poczuło, gdy poszliśmy do krematorium, ale ja nic takiego u siebie nie zauważyłam.
    Wygląda na to,że wycieczka była udana, a Twoje zdjęcia sprawiają,że można poczuć taki klimat Krakowa.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przyznam szczerze, że nigdy nie słyszałam o Lednicy, ale brzmi to ciekawie. Za to Kraków uwielbiam. Za zabytki, piękne miejsca, świetne kawiarnie, życzliwi ludzie (przynajmniej ci, których spotkałam), ten artystyczny klimat... atmosfera rzeczywiście epicka, a natchnienie przychodzi non stop! Również tym nasiąknęłam podczas mojego pobytu w Krakowie. Coś niesamowitego!
    Sporo z opisanych przez Ciebie miejsc widziałam. Kazimierz to naprawdę ciekawa dzielnica, zupełnie inna niż reszta Krakowa, ale nie zmienia to faktu, że świetna. Wawel jest niesamowity:D Bardzo podobały mi się także te Podziemia Rynku, w sumie to sporo rzeczy się dowiedziałam, chociaż tak jak Ty, często zapominam. W tym wypadku jednak swoją wiedzę nieźle poszerzyłam i coś tam mi w głowie zostało;)
    Pamiętam tę głowę, również mam jej zdjęcie. Nie mam pojęcia, czemu ta rzeźba tam jest... ale uważam ją ogółem za całkiem zacną.
    Moja przyszłość określona zdecydowanie nie jest, ale marzy mi się studiowanie na UJ, właśnie na wydziale polonistyki. Jestem humanistką z krwi i kości, więc też na humanistyczny kierunek chciałabym pójść. Ciągnie mnie do tego Krakowa, naprawdę chciałabym studiować w tym mieście o artystycznej, literackiej atmosferze.
    Ten od Piwnicy pod Baranami to Piotr Skrzynecki, o ile się nie mylę:)
    Ooo, ,,Variete" (wyobraźmy sobie te akcenty, które powinny tu być...)! Gdy zobaczyłam to zdjęcie, od razu przed oczyma stanęli mi Woland, Fagot i Behemot:D
    Pozdrawiam ciepło,
    Pola

    OdpowiedzUsuń
  6. (Pisanie tego komentarza będzie katorgą, bo kompletnie nie potrafię się wysłowić, a czuję, że mam dużo do powiedzenia)Ten post jest cudowny! Jesteś geniuszem i mówię to najzupełniej szczerze, z ręką na sercu. Jejciu, gdzie się takie Bony von Turki rodzą?! Jak fajnie by było być takim obserwatorem, dostrzegać wielkie rzeczy w małych, cieszyć się legendami i potrafić tak bajecznie miasto opisać, że czytelnik ma ochotę wskoczyć do pociągu i do Krakowa jechać. Kurcze, po raz kolejny to mówię, ale Ty jesteś postacią z książki, wyszłaś sobie zza kartek i postanowiłaś pisać bloga! :D
    Byłam tyle razy w Krakowie (no, może nigdy nie miałam okazji tak dokładnie go pozwiedzać z przewodnikiem, ale i tak) i choć uwielbiam to miasto, nigdy nie patrzyłam na nie z tej perspektywy. W czwarte klasie widziało się grób Kaczyńskiego i wielkich wieszczy i spłynęło to po człowieku. Jak następnym razem się tam wybiorę to na pewno to zmienię, na pewno! :) Nie wiedziałam, że Mickiewicz i Słowacki obok siebie zostali pochowani. Ech! To takie raczej przykre, choć w sumie może im już to nie robi różnicy... Kurcze, fajnie, że zwróciłaś na to uwagę! :D Przyjaźni gitarzyści są wszędzie, a zwłaszcza w Krakowie!!! :) Wyobraziłam sobie ten hostel i nie wiem czy nie bałabym się w nim spać, chociaż od zewnątrz wygląda pięknie! Pisanie opowiadań w takim miejscu z akompaniamentem gitarki musiało być bardzo nastrojowe! I pewnie wywołało nagły przypływ weny, a co za tym idzie szóstkę z j.polskiego, prawda? Hihi... patent z Toruniem jest bezcenny! Wykorzystam go! Tyle, że wymyślę inne miasto, żeby już nad tym Toruniem się tak nie pastwili. Nie wiedziałam, że w Krakowie jest taka tradycja związana ze świętą Ritą! Takie rzeczy są piękne i nagle chciałabym mieć na imię Małgorzata i się tam wybrać :) Łooo!
    Graliście i śpiewaliście w kawiarence krakowskiej, to naprawdę jest coś! Jak ostatnio byłam w Krakowie nie wzięłam instrumentu, a chciałam z koleżanką nielegalnie na rynku pograć :(
    Ten post jest po prostu świetny i jeśli liceum odznacza się szalonymi wyprawami, to ja się na to jak najbardziej piszę i przebieram nóżkami, żeby skończyć trzecią gimnazjum! ^^

    Pozdrawiam serdecznie
    PS. Bardzo dziękuję Ci za komentarz pod postem i już podaję mego maila :) Zapomniałam umieścić go w poście (toż to trzeba być takim inteligentem jak ja...) Naprawdę ogromnie się cieszę, że pomożesz!!! A to, co napiszesz może być wszystkim - od charakterystyki człowieka, po dziwną sytuację, wesołą czy smutną. O czym wolisz napisać :) Mail: fistaszek023@gmail.com
    PS2. A co do Lednicy - zawsze myślałam, że ma ona bardziej taki...kontemplacyjny charakter, a tu się okazało, że wręcz przeciwnie, szkoooda :( Podziwiałam tych harcerzy i zastanawiałam się jak to jest, że wytrzymują w pozycji stojącej ten upał...

    OdpowiedzUsuń
  7. Na jednym z blogów już zdążyłam rozpisać się nt. tego lednickiego zjazdu (chyba mogę tak to nazwać), więc nie mam co się powtarzać. Napiszę tylko, że masz z mojej strony ogromny szacun za samo to, że tam byłaś :))

    OdpowiedzUsuń
  8. Kraków <3 Takie ładne i urocze miasto (oczywiście "slamsów" nie brakuje jak w każdym innym mieście)!. Wycieczka Wam się udała :) Po caluśkim opisie i zdjęciach widać, że dobrze się bawiliście :) Najczęściej właśnie na takich wyjazdach licealistów dopada głupawka godna gimbazy, ale co w tym złego? :D Najważniejsze to zapakować ze sobą dobry humor :) Rozbawiła mnie wzmianka o tirach :D Mam wujka kierowcę i z jego opowiadań wynika to samo - najlepsza knajpa to ta, gdzie najwięcej tirów na parkingu :D

    OdpowiedzUsuń