16 stycznia 2016

Do Torunia czyli życie z piernikami.





Taaaak, to w końcu ten obiecany post o Toruniu! Wiecie, jak trudno jest opisywać dane wydarzenie tygodnie po jego zakończeniu? Okropne, więcej tak nie robię, albo piszę zaraz po powrocie albo w ogóle! 

Teraz posłuchajcie! Zaczęłam wszystko pisać naprawdę niedługo po powrocie, nie zmieniałam więc czasu wydarzeń. Cofnijmy się w czasie...

...

Mój poprzedni weekend to była jakaś wyprawa do obcej galaktyki normalnie.
Bohaterowie dramatu, jak stoi:

Legendarna Garowa (LG)- studentka z Torunia
Hipis- z grubsza to ja
Bukowina (Buka)- towarzyszka mej podróży
Toruń- wredne miasto godzinę jazdy pociągiem od Bydgoszczy- wszędzie pełno tam pierniczków i studentów
Pidżama Porno- epicki zespół i niech ktoś spróbuje zaprzeczyć.
Poza tym tramwaje, pociągi, współlokatorki, McDonalds, wredny metal z osiedla, Gagarin, gitary, karimaty, nocne koszmary i wielu innych.

To chyba była sobota... Tak, to była sobota. Nie wiem, czy ładna, nie miałam czasu się przyjrzeć. Tylko w książkach bohaterowie zwracają uwagę na to, czy wiatr jest północno-zachodni czy zachodnio-północny, normalni ludzie zauważają tylko śnieg, deszcz i wichurę.
Wszystko zaczęło się na stacji Bydgoszcz Główna, skąd miałyśmy z Buką wyruszyć do Torunia Miasto i nawet to zrobiłyśmy, chociaż z lekkim opóźnieniem, bo pociąg, którym chciałyśmy jechać, okazał się jakimś ekspresem nie wiadomo dokąd, a jeżdżenie ekspresami to nie moja działka, więc musiałyśmy czekać na kolejny, który był normalnym, czerwonym elfem. Elfy są bardzo fajneeee i wygodne. Nawet kible mają miłe, chociaż skomplikowanie się je otwiera.
Jechałyśmy rankiem późnym, właściwie południem, wszędzie było szaro i brzydko. Bydgoszcz, fabryczna, ponura, pełna pogiętej blachy i kruszących się cegieł, ciągnęła się za nami i ciągnęła. Z ulicy wygląda ładniej- fabryki, zakłady i slumsy trzymają się z daleka od ulic, za to blisko torów, bo myślą, że z nich nikt ich nie będzie podglądał. Wreszcie za Fordonem minęłyśmy Wisłę i zatrzymałyśmy się na bardzo urokliwej stacyjne nazwy mi nieznanej, koło której zaraz obok było jezioro. Wszędzie unosił się pewien specyficzny klimat późnej jesieni.
Potem był las i bardzo smutny dworzec w Cierpicach, a potem zaraz już Toruń Główny, który zaczyna się szybko i fajnie- składowiskiem starych wraków pociągów, całych zamalowanych przez miejscowych chuliganów i artystów.





Potem pociąg przeskoczył przez most, dając epicką panoramę na stare, czerwonoceglaste, krzyżackie miasto. Zawsze chciałam mieszkać w jakimś średniowiecznym mieście, takim jak Toruń czy Grudziądz. Średniowieczne mnie uspokaja. Wiem, nie było spokojną epoką i powinnam się cieszyć, że się skończyło, ale było tak dawno temu, że czuję, że nie nakłada na mnie żadnych zobowiązań. Było minęło i koniec kropka. O drugą wojnę światową musimy nadal walczyć, choćby po to, żeby obcokrajowe geniusze nie pisały o „polskich obozach śmierci”. O średniowiecze nie trzeba już walczyć. Ono nic od nas nie chce. Lubię ten stan.
Dworzec jest zaraz za mostem. Wyskoczyłyśmy z Buką trochę pijane nowym miejscem i podróżą i namierzyłyśmy przystanek tramwajowy, a tam tramwaj o bardzo znaczącej nazwie przystanku końcowego „Uniwersytet”. W Toruniu jest fajnie, bo bilety kupuje się w tramwaju, i można kartą płatniczą. Szalenie wygodne. Słyszysz, Bydgoszcz?

Tramwaj ciągle gadał nam aforyzmy. Przy pierwszym prawie umarłam ze strachu, nie jestem przyzwyczajona do tego, że tramwaj próbuje ze mną rozmawiać.




Na Gagarina przechwyciła na LG i poprowadziła tajemniczym labiryntem bloków do swojego wynajmowanego mieszkania. Szczerze mówiąc, po drodze miałam ochotę zacząć rzucać za siebie kamyczki, bo tak skomplikowanej trasy dawno nie widziałam, nie jestem wychowywana na blokowiskach i lubię proste trasy z punktu A do punktu B...
Fajnie się mieszka ze studentami. Przez większość czasu są cisi i spokojni, i tylko mruczą do siebie jakieś zaklęcia, czytając podręczniki i stukając w laptopa; względnie słuchają muzyki. Czasami zmagają się z problemem obiadu, w sobotę akurat to mnie ominęło, bo poszłyśmy do Manekina. W Bydgoszczy nigdy nie byłam w Manekinie, bo żeby zdobyć wolne miejsce trzeba chyba trzymać je cały dzień pod strażą, i to strażą uzbrojoną w działa przeciwlotnicze. Ale naleśniki mają bardzo fajne.

Natomiast wieczorami studenci znikają. Nikt nie jest do końca pewien gdzie, ale jest oznaczonych na mapie kilka miejsc, gdzie można się na nich zaczaić.
Jeżeli chodzi o LG, a w sobotę też mnie z Buką, to najłatwiej w Cybermachinie, prędzej czy później się tam pojawimy. Prawdopodobnie po to, by pograć w Guitar Hero. Grałam pierwszy raz i przegrałam z własną perkusistką (buuuu), ale było epicko. No i muszę wspomnieć, że raz wygrałam z własną basistką. Na pewno się dobrze bawiłam, siedząc sobie i nucąc, bujając się synchronicznie i zastanawiając, który palec to który.

Wielka zaleta Cyberka- napoje bezalkoholowe. Prawdopodobnie jestem jedynym człowiekiem, który je zamawia, ale co tam. Nie wiem, na ile trzeźwość pomaga mi w grach planszowych, ale wygrałam w gierkę dla dzieci zwaną „Barykady”. Nie wiem, kto to dał dzieciom! Przecież to brutalna gra! Masz tam czterech wojów (moi chyba byli wiedźminami, bo mieli białe włosy) i idziesz po planszy. Po drodze ustawione są barykady i musisz dokładnie wyrzucić tyle kostek, ile pól do nich, żeby je zniszczyć. Czyli musisz wylądować dokładnie na barykadzie. Wtedy zniszczoną barykadę możesz przenieść gdzie chcesz. Jeżeli wylądujesz tak na swoim przeciwniku, zabijasz go, i menda wraca do punktu wyjścia. Wyobraźcie sobie teraz trzy dziewczyny, które z premedytacją się mordują i blokują ciągle barykadami. A że oko za oko, to właścicielka każdego zamordowanego woja krwawo mściła jego śmierć na woju tej drugiej, a w tym czasie ta trzecia blokowała wszystkich murem barykad nie do przejścia. Wspomnieć muszę, że gra narysowana była  stylu, który przyprawiłby o czkawkę każdego rysownika, a księżniczka siedząca w wieży była tylko trochę brzydsza od wiedźmy i trochę mniej okrągła od różowego pączka z krótkimi blond włoskami. Wygląd księżniczki oraz moja od początku wyraźnie zarysowana przewaga w grze spowodowały nieuprzejme docinki w moją stronę, co tylko potwierdza, że jest to gra powyżej 18 lat, i tylko dla osób o silnych nerwach, które pozwalają powstrzymać chęć mordu.
Musiał być w okolicy jakiś konwent, bo po Cyberku włóczyło się sporo bardzo dziwnych ludzi ubranych w pocięte mundury, wysokie buty, fragmenty jakiś skór i ogólnie ciuchy jak po apokalipsie. Wyglądali tak przekonująco, że człowiek zaczynał się bać wychodzić na dwór (i wchodzić do kibla, tam było ich najwięcej).

Ponieważ jesteśmy stworzeniami, które szybko się nudzą (a już na pewno ja nim jestem) po pewnym czasie podreptałyśmy dalej, a ściślej- do Maca, jedynego miejsca w którym o tej porze serwują żarcie.
Niestety, inni ludzie też o tym wiedzą.
I wiecie co?
To chyba z tego Maca uciekali owi ludzie postapokaliptyczni. Pięterko było mocno opuszczone i wyglądało nieco dramatycznie. Aha, i w  drzwiach do toalety była bramka, jak w metrze, ale jak mi wcześniej powiedziano, zepsuta, więc ku zdziwieniu siedzących obok facetów przechodziłam pod nią. Ktoś rzucił za mną ironicznie „Tak też można”. Ale to ja miałam rację.
Z dotkniętego apokalipsą Maca przeniosłyśmy się w miejsce, który w Toruniu powinien odwiedzić każdy miłośnik muzyki i fajnego klimatu, czyli do baru „Muzyk”, mieszczącego się gdzieś w piwnicy (a znajdziecie sobie... gdzieś niedaleko rynku... mniej więcej).

Urocze to miejsce słynie z swobodnych jam session oraz niemycia kubków. Właściwie, sama jestem sobie winna, to jasne, że w takim miejscu prosząc o kawę narażam się na szybkie wyproszenie albo wezwanie straży miejskiej... (dlatego wysłałam z zamówieniem LG, ją tam znali i nie aresztowali).
Los sprzyjał nam tamtego dnia, czy gwoli ścisłości nocy, bo stałyśmy tylko kilka minutek i zwolniło się miejsce przy stoliku (znaczy, desce na nóżce) tuż obok podwyższenia, na którym stały instrumenty. Produkował się jakiś basista, perkusista i chyba gitarzysta, nie pomnę, tylko basistę zapamiętałam, bo miał zabawną brodę.
Za owym podwyższeniem były tajemnicze drzwi z napisem „backstage” oraz wielkim, wyciętym w drewnie sercem. To serce było prawdziwą kropką nad i w wystroju całego pomieszczenia, o pomalowanych na czerwono ścianach i z instrumentami wiszącymi na wszystkich powierzchniach poziomych i pionowych.
Ale chyba rozumiecie, że najbardziej liczył się fakt, że mogłyśmy popatrzeć i posłuchać, jak ktoś gra, i to na zasadzie kompletnie luźnej- kto chce, bierze gitarę i gra, kto chce akompaniuje na perce, a przyszły basista może dopiero idzie z tramwaju i jeszcze nic nie wie o swoim przeznaczeniu. Moja hipisowska dusza czuła się wreszcie odpowiednio wolna i swobodna i wszystko szalenie się jej podobało- ludzie mogli fałszować jak przedszkolaki, walić w perkę jak orangutany i grać na gitarze chomikiem, a nie kostką, a Hipis i tak siedziałaby z błogostanem na pysku...
Hmmy, nie wspominałam wcześniej, ale LG ma pewną ciekawą przypadłość: gdy tylko zobaczy jakiś instrument natychmiast chce na nim zagrać.
Gdy jest to instrument perkusyjny, potrzeba gry wzrasta o jakieś 200% i zaczyna być niebezpieczna dla środowiska naturalnego.
A na pewno dla Hipisa, która chciała spędzić ten wieczór spokojnie i czuła, że baaardzo dawno nie grała na gitarze, a na pewno na tyle dawno, żeby nie próbować teraz dawać publicznych pokazów...
Ale nie, no co Wy, oczywiście, że nie udało mi się obronić!

Powiem Wam tak- po takiej akcji, jaką było granie w „Muzyku”, i to granie pod akordy „Hej przyjaciele”, bo niczego innego nie mogłam sobie przypomnieć, matura to będzie cholera wypoczynek na Karaibach! Relaks! Chwila wyciszenia! Kompletny brak nerwów!
...bo wszystkie moje nerwy umarły tej nocy...
Serio, teraz mnie to śmieszy, i nie żałuję swojego przypływu odwagi, no bo to zawsze granie w Muzyku... I tak mnie tam nikt nie znał! Ale wtedy myślałam że umrę, a wcześniej wypatroszę dziewczyny, które mnie do tego namówiły... Pograłyśmy, jakiś gościu przyszedł pogadać, wyraźnie zainteresowało go to, że same dziewczyny grają, coś tam znowu pograłyśmy, ktoś się dosiadł i zaczął dogrywać na drugiej gitarze... Buka zaczęła się na mnie gapić, więc zaniepokojona przerwałam i zapytałam, co się dzieje, no i tak dziwnie skończyłyśmy nasz, hehe, popisowy występ, i poszłyśmy walnąć się na chwiejny stolik. Dawno mi się tak dobrze nie siedziało, heh.
Potem grali jacyś faceci, tworzący jakiś zespół, podobno często grający w Muzyku. Wokalista niesamowicie fałszował w wysokich tonach i chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo z premedytacją ich nadużywał... Leciały stare, rockowe kawałki. Jakieś dwie dziewczyny zaczęły tańczyć. Jedna, bardzo chuda, rozpuściła włosy, naprawdę w życiu nie widziałam by ktoś miał tak długie i tak gęste włosy. One wręcz żyły własnym życiem. Piwo w rękach obydwu osobniczek też żyło własnym życiem, i to nad wyraz ekspansywnie.
Wyszłyśmy chyba tylko dlatego, że goście nie mogli się dogadać, co dalej grać, i stwierdziłyśmy, że teraz to już będzie nudno. A zaraz miał jechać tramwaj.
Tramwaj- taki sam ja te bydgoskie- nieuprzejmie przypomniał mi, kim jestem naprawdę, i że w tym naprawdę przeważnie nie ma miejsca na włóczenie się po mieście do północy i granie po jakichś barach na gitarze. Zły tramwaj. Za dużo jeździłam tramwajami do szkoły, teraz gdy jakimkolwiek jadę odruchowo myślę o tym, czy nie spóźnię się na pociąg i co kupić w Biedrze na śniadanie.
Jednak w tamtym konkretnym tramwaju nie miałam za dużo możliwości na dywagacje, bo w zasadzie byłam senna.
Niee. Karimata nie rozumiała, co to znaczy senność. Biorąc ją nie spodziewałam się, że jest aż tak cienka. Na co mi być pulchną, jak i tak nic to nie pomaga na spanie na podłodze, ja się pytam?
Około drugiej w nocy obudził mnie element współlokatorki, która powróciła z wojaży. Wtedy mogłam już zasnąć- wcześniej ciągle miałam schizy, że na mnie nadepnie. Zasnęłam.
Śniło mi się, że jestem w jakiejś grze komputerowej, a Rey i kumpel-basista próbują mnie zamordować. Niee, przecież to logiczne, że dwójka przyjaciół z klasy chce cię na każdym kroku zamordować...

Obudziłyśmy się o jakiejś przyzwoicie późnej godzinie, o której przeważnie moja mama zaczyna już wołać, żebym wstała, bo umrę z głodu we śnie.
Budyń i banany to w gruncie rzeczy bardzo dobre śniadanie. Na pewno nie da się zjeść go zbyt dużo, a można łazić na nim pół dnia.
Popołudnie mijało leniwie aż do momentu, w którym ruszyłyśmy z Buką szukać kościoła.
Zgubiłyśmy się.
Panie metalu, którego pytałyśmy, gdzie jest ulica Gagarina- a niech cię zmutowany żuczek gnojarek zeżre- to była ulica Broniewskiego, to co wskazałeś, zupełnie w odwrotnym kierunku! Przez tego gościa nadrobiłyśmy z 20 minut marszu. A i bez tego do kościoła św. Józefa były ze dwa kilometry. Wpadłyśmy do niego mokre jak szczury i na ostatnią chwilę.
Nieszczególnie ładna, wręcz niepokojąca architektura. Nie podobał mi się. Mama twierdzi, że jak była w nim w ciąży ze mną, to też nie byłam zachwycona (czyli-zachowywałam się tak nieuprzejmie, jak tylko potrafi osoba nienarodzona...). Niektóre przekonania zostają na zawsze.

Hmmy, gdzieś po drodze były pierogi. Zjadłabym sobie pieroga. Najlepiej ruskiego. Szkoda, że na święta trzeba robić te z kapustą i grzybami, ruskie są lepsze. I mają uroczą nazwę.

No dooobrze, teraz mogę odnieść się już do samego koncertu, doczekaliście się...

Dziwne i niecodzienne było to, że na koncert szłyśmy z buta, ale LG mieszka jakieś 15 min drogi od Od Nowy, czyli klubu, w którym tenże koncert się odbywał- i bardzo wiele innych. Od Nowa to nawet nazwa przystanku tramwajowego obok, wyobrażacie sobie więc, że to duże i znane bydlę.
Obok jest, z tego co wiem, wydział teologii. Ktoś, kto to tak ustawił miał poczucie humoru, stanowczo.
Koncert bez włóczenia się pociągiem i czekania nie wiadomo jak długo? Cóż za nowość...

Nawet szatnia cywilizowana była. I bardzo duża jak na klub sala. Stałyśmy i stałyśmy dość długo, oglądając sobie ludzi dookoła, a groźne banery różnych poważnych instytucji patrzyły na nas ze ściany. Przedział wiekowy był osobliwy- od licealistów i studentów po ludzi, którzy mogliby być naszymi rodzicami. Zawsze jest kilku takich na koncertach, ale tam było wyjątkowo dużo. Pidżama Porno obejmuje najwyraźniej kilka pokoleń.
Wszystkie trzy zgodziłyśmy się, że Grabaż mocno się postarzał- przypominał mi mojego dziadka z czasów, gdy byłam malutka. Naprawdę.
Ale głos miał taki sam, jaki pamiętamy ze starych nagrań.
Jakie piosenki leciały... A żebym to ja pamiętała! Zaczęli od jakiejś spokojniejszej. Tych spokojnych nigdy nie pamiętam, sama słucham głównie te  bardziej szalone.

Naśpiewałam się całkiem sporo, kawałki Pidżamy Porno idealnie nadają się do śpiewania, nie są za trudne ani za bardzo „rozciągnięte” na skali. Śpiewam altem, co jest zawsze kłopotem przy wszelakiej muzyce. Alty są jak basiści- póki nie masz znajomej, która śpiewa altem, to ich nigdy nie słyszysz w chórze. To tak na marginesie :D
Doczekałam się Kotów kat ma oczy zielone”. Strasznie fajna piosenka, pomijając jej sens ogólny, podoba mi się refren, jest taki dramatyczno-dziwaczny.

Kotów kat ma oczy zielone
Ja pazurami trzymam się za życia brzeg
Moje dni mam już policzone
Czekam aż świat zazieleni się na śmierć

Taka piosenka na złe wieczory i demoniczny nastrój. Kojarzy mi się nieco z kumplem-mendą, który ma czasami zielone oczy, ale to raczej niemiłe skojarzenie, bo zawsze gdy nie chcę powiedzieć, co mnie gryzie, patrzy na mnie w sposób niesamowicie irytujący, i zaraz kojarzy mi się z tym katem kotów, tylko w tym wypadku kotem jestem ja.

Co tam jeszcze leciało... Na pewno „Do nieba wzięci”, bo potem ta melodia nie mogła się od nas odczepić, jeszcze w nocy perka z niej waliła mi się w głowie. Wielce uparcie.

W ogóle z moich ulubionych piosenek nie było tylko „Balu u senatora”. Poza tym piękny wykaz wszystkich fajnych kawałków, tych spokojniejszych i bardziej szalonych. W pogo nie szłam, gdybym sobie zbębniła okulary byłby to mój ostatni koncert w tym roku. Moi rodzice by o to zadbali.
 Za to LG pracowicie maczała włosy w piwie gościa, który stał za nią, czego oczywiście nie zauważała... Ja tylko waliłam ludzi kieszenią za dużej kurtki pełną krówek. Krówki na koncercie muszą być ^^


Nie zauważyłam nawet jak mi cały koncert zleciał. Atmosfera był super, takie zupełne zapomnienie, którego szukam na koncertach. Tak jakbyś nagle kazał czasowi się odwalić i przyjść później, bo ty chcesz mieć święty spokój.
Chyba nie umiem opisywać koncertów- to trzeba zobaczyć. Dziwnie patrzy się na swoją własną legendę. Tyle razy słuchałam ich muzyki.
Tyle razy szłam do szkoły, słuchając „Outsidera” a nawet nie wiedziałam, że to cover T.Love. Teraz usłyszałam ten kawałek na żywo i zaraz stanęła mi przed oczami ulica Grunwaldzka, i Wiatrakowa, i moja szkoła, i autobus 51, i takie inne schizy, które mocno łączą się w moim umyśle z określoną muzyką. Na tyle mocno, że dzisiaj niektórych kawałków nie mogę słuchać, nie znoszę ich i nie toleruję nawet z czekoladą.
Zastanawiam się, co robią w swoim życiu ludzie, którzy nie chodzą na koncerty. Ja bym już nigdy nie chciała wrócić do czasów, w których nie słuchałam muzyki na żywo.

Niestety stałyśmy na tyle daleko od sceny (za to blisko wyjścia...) że nie widziałam raczej muzyków, nawet nie zwróciłam uwagi na to, kto ma jaką gitarę. Szczególnie, że Pidżama to rodzaj zespołu, w którym liczy się głównie wokalista (taki jest też Kult, Hey...). Drugi rodzaj to ten, w którym ważny jest każdy muzyk (Kabanos, Pull The Wire), a gatunek mieszany reprezentuje np. Hunter, bo z jednej strony wokal najbardziej zwraca uwagę i jest rozpoznawalny, z drugiej strony, trudno nie kojarzyć ich basisty z warkoczem (szczególnie jak się było na koncercie), a Jelonek, gdy z nimi gra, jest gwiazdą samą w sobie.
Koncert się skończył i poczułam się jak w mojej szkole- stworzyła się przepiękna kolejka do szatni, bowiem szatnia była na numerki. LG wykorzystała koncert by starannie obliczyć, czy uda jej się kupić koszulkę Pidżamy i nie głodować. Wyniki wyszły pozytywne, więc poleciała ów ubiór zakupić (teraz rozumiecie już, czemu matura z matematyki jest obowiązkowa).
Znowu dziwnie się wracało z koncertu na piechotę, bez tego całego dzwonienia i przekonywania taty, żeby jednak przyjechał i przywiózł wodę (ale nie w słoiku, tak jak ostatnio!). No tak, woda. A w zasadzie mleko. Tak opiłam się zimnym mlekiem że potem przez tydzień byłam chora. Ale wtedy jeszcze tego nie przewidywałam.

Zasnęłam późno i wyjątkowo nikt mnie nie mordował. Poza perkusją z „Do nieba wzięci”. Trzeba było nie podśpiewywać tego kawałka, idąc przez osiedle, może by się tak nie doczepił. Ale rozumiecie, nie da się po koncercie nie śpiewać, obojętnie jak trzeźwy jesteś.

Rano, czy raczej o nieludzko porannej porze, stałyśmy na zimnym przystanku, bo dzięki mojej matematyce stosowanej autobus spóźnił się na nas. Pociąg był gorszy, bo my się na niego prawie spóźniłyśmy. Dworzec Główny w Toruniu to jakaś tragedia, polecam jeździć z Toruń Miasto. Akurat TEN peron, na którym stał nasz pociąg, nie był oznaczony. Wszystkie inne były. Co im zrobił ten jeden biedny peronik (i biedni podróżni z Bydgoszczy)? Kasy oczywiście zamknięte wszystkie poza jedną, kolejka zaczynała już stawać na Uralu, kupiłyśmy więc bilety u konduktora (dwa razy drożej- nie polecam).
W Elfach są fajne siedzenie po dwóch stronach drzwi wejściowych, takie składane. Siedziałyśmy na nich, naprzeciwko siebie z Buką, jedząc wafle ryżowe i patrząc na czarny świat za szybami drzwi. Na niektórych stacjach drzwi otwierały się, zimne powietrze wpadało do wnętrza wraz z ludźmi i błyskawicznie nas budziło. Jeżdżenie pociągiem zawsze kojarzy mi się z byciem w innym, równoległym świecie, który pędzi przez świat normalny. Gdy otwierają się drzwi, ludzie ze świata alternatywnego mogą na chwilę zobaczyć, prawie że poczuć rzeczywistość, która jednak natychmiast znika i ucieka.
Wschód słońca dorwał nas w Solcu Kujawskim. Potem znowu zobaczyłyśmy owe jezioro koło peronu, i muszę przyznać, że te tafle wody, odbijające obraz czarnych drzew i jaśniejszego nieco nieba, tworzące coś w rodzaju złudzenia dwóch nieb, były jedną z piękniejszych rzeczy które widziałam w życiu.
Wiecie, co było najlepsze? Przyjechałam do Bydgoszczy prawie idealnie równo z pociągiem, którym zwykle dojeżdżam ze wsi do szkoły.
I tak, naprawdę musiałam iść do szkoły, z karimatą i brudnymi ciuchami w plecaku, a ludzie pytali się mnie, czy uciekłam z domu.
Nie uciekłam. Uciekam tylko od czasu do czasu, w końcu muszę wrócić i zapracować u rodziców na finansowanie moich kolejnych wojaży.

Gdyby podliczyć, ile światów w czasie tej podróży widziałam, światów realnych, alternatywnych, odbitych, studenckich, miejskich, klubowych, postapokaliptycznych... Wyszłaby zabawna historia.

Hem, na razie musicie przebrnąć przez tę historię. Chwała temu, kto to wszystko przeczyta! Niedługo chyba walnę opis kolejnego wyjazdu, mam nadzieję że krótszy i szybszy :P

Pozdrawiam

Hipis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz