11 września 2016

Hipisa Turystyka, czyli wROCK for Freedom, Wrocław.



Czołem potwory!
Wasza najnudniejsza z blogerek wróciła i zamierza zatruwać Wam życie wspominaniem swoich mało egzotycznych, za to bardzo błotnisto-plecakowych wojaży!
Od dawna planowałam w najdłuższe wakacje życie pojechać w góry, co właśnie zrobiłam. Cała reszta poleciała jakoś tak... spontanicznie. Przypadkiem spełniłam też kolejne marzenie, i o nim dzisiaj!
Krótko podsumowując: byłam w te wakacje w Olsztynie, Poznaniu, Krakowie, Toruniu, Ustce i we Wrocławiu. Dłużej niż trzy dni byłam tylko w Pieninach, na trasie między Szczawnicą a Nowym Targiem.
Milion razy widziano mnie w trzech Cybermachinach (może w końcu dostanę kartę stałego klienta, co?), czyli w Bydgoszczy, Toruniu i Krakowie.
Muszę ostrzec – nie jestem podróżnikiem. Jestem typowym turystą. Moje życie nie kręci się wokół podróży. Nie jeżdżę stopem, nie poznaję na wakacjach nowych ludzi. Nie planuję życia według rozkładu tanich linii lotniczych. Najdalej byłam w Pradze. W mieście wielkości Krakowa dostaję kociokwiku z powodu nadmiaru bodźców.  Muszę mieć gdzie spać i gdzie wracać. Dom uznaję za największą wartość i miejsce bardzo potrzebne do przechowywania książek. Lubię planować, nie przepadam za spontanicznością.
Ogólnie to jestem nudna.
Lubię muzea i gotyckie kościoły. I zamki. I polskie krajobrazy. Jem jak najtaniej. Nie mam instagramowych zdjęć w pięknych sukienkach, tylko nieostre zdjęcia na których przytulam się do znaku "Knurów" z bandaną na głowie i w brudnych szortach.
Podróżuję głównie dlatego, że mam ADHD i potrzebuję w życiu odmiany. Plus dużo ruchu.
Myślę, że wyjaśniliśmy już sobie, czego po moich wpisach macie się NIE spodziewać :D






Był... chyba czerwiec, gdy mój fejs wyświetlił mi informację o koncercie Sabatonu we Wrocławiu i tym samym zmienił kawał mojego życia.
Pomyślałam "Kurde, to się nie uda. Za daleko i za drogo. Ale marzyłam o tym Sabatonie od lat... A za chwilę będę za stara, żeby się wczuć w taki koncert... Cholera... I mój kochany Hunter gra..."
No więc zadzwoniłam do P.

Ze dwa lata temu polubiłam P. właśnie przez wspólną miłość do Huntera. Sabatonem również ów biol-chem nie pogardzi. Mimo to byłam w szoku, gdy stwierdził, że może nawet pojedzie do tego Wrocka.
Po pewnym czasie dorzucił się do ekipy kumpel P. ze szczenięcych lat, czyli Maurycy. Ja Maurycego kojarzyłam z, a jakże, koncertu Huntera i Jelonka. Maurycy miał wielką zaletę – samochód.
Miał.
Trzy dni przed koncertem, kiedy już zaczynałam mieć nadzieję, że ta nieprawdopodobna wyprawa dojdzie do skutku, Maurycy skasował samochód. Gdyby nie był tak uroczym człowiekiem, jak jest, chyba bym go zamordowała.
Dzień przed wyjazdem P. obudził mnie telefonem, z pytaniem czy to dzisiaj jedziemy.
A mogłam mu powiedzieć, że tak, niech ma menda kłopoty.
Zaczynało się absurdalnie.
Jak widzicie, nie wiem jakim cudem nasza pokraczna ekipa znalazłam się 29 sierpnia w pociągu do Wrocławia. Na podłodze, bo miejsc już nie było. Nie powiem, żebym się nudziła, chowanie swoich niecnych czynów przed konduktorem było nieźle zajmujące.
Wrocław – jak to miasto dziwnie pachnie. W zasadzie na każdej ulicy inaczej. Czasami był to zapach nawet znośny, aczkolwiek przed dworcem PKP zwyczajnie śmierdziało.
Dworzec kojarzy mi się z Rosją. Może przez ten pałacowy przepych. Najciekawsze dworzec, na jakim w życiu byłam. Hala główna ma sufit sklepiony beczkowato oraz żółte szybki witrażowe w oknach, i wygląda magicznie. Aż chciałoby się postać w kolejce.
A trawniczek przed budynkiem wygląda jak ta łączka Teletubisiów!
Polecić muszę też cukiernię zaraz na początku ulicy Tęczowej, gdzie sympatyczna sprzedawczyni sprzedała nam tak zwane "batoniki energetyczne" czyli kruche ciasto pokryte grubą warstwą orzechów zatopionych w miodzie. Zjeść raz i umrzeć.
Załatwiliśmy sobie nocleg w hostelu Big City, też polecam, bo jest tanio (20-30 zł), a budynek to chyba stara fabryka- w życiu nie widziałam tak wielkich, metalowych schodów, okna też były kompletnie loftowe, ja doceniłam. Aha, i z buta można było dojść na stare miasto, gdzie natychmiast P. wyczuł kebaba, a ja podwórko z bardzo fajnymi graffiti i neonami (ulica Ruska).


Od razu wyjaśnię, że graffiti z sową, które rozpoczyna post, to nie przypadek. Czytałam gdzieś, że sowy są dla Wrocławia równie charakterystyczne, co krasnale, przynajmniej te sowy malowane na ścianach. Ja znalazłam tylko tę jedną, nieco psychodeliczną.



A właśnie, Biedry. Wrocław to miasto, gdzie Biedry pojawiają się jak na zamówienie, zawsze w momencie, gdy zaczniesz być głodny.
Jak już relacjonowała Aiko z bloga Aiko Word, miejsce koncertu łatwo było znaleźć po czarno ubranych ludziach zmierzających tłumnie w jednym kierunku. A widziałam na koncercie ludzi w wieku wszelakim, od małych dzieci, przez natchnioną gimbazę w glanach, po staruszków-punków.
Sami nie byliśmy już odpowiednio gimnazjalni jak na ten tłum – było dość ciepło, więc ubraliśmy trampki i adidasy (bo glany grzeją...), krótsze spodnie zamiast obowiązkowych czarnych dżinsów, nie pchaliśmy się w pogo i zarzuciliśmy pomysł kupowania piwa, bo za drogo, lepiej kupić potem w Żabce. Ja nawet spięłam włosy.
Ogólnie rzecz ujmując – starzejemy się. Niedługo zaczniemy nosić na koncerty podkładki do siedzenia na ziemi, jak niemieccy turyści.
Hunter – jak zawsze mega profesjonalni, zgromadzili tłumy, mimo że grali jako pierwsi i za jasnego (co zawsze psuje atmosferę). Jak zwykle zachwycałam się Jelonkiem, który swoimi skrzypcami
nadaje niezwykły rys każdej piosence. I zagrali NieWolność, zapowiedź nowej płyty!

Zobaczcie sobie na te zdjęcia – na ostatnim, po lewej, widać w tłumie kapelusz. To prawdopodobnie P., bo kapelusz wygląda jak mój (P. zaanektował go na cały wyjazd).  Chociaż kto tam wie.
W czasie, gdy grało Illusion (dla mnie nudy, byłam na nich w Bydgoszczy, poza tym wydawali się jacyś tacy...  speszeni), obserwowałam sobie tłum, i wielce wzruszyła mnie rodzinka z małym chłoptasiem, który biegał sobie w wielkich słuchawkach nausznych. Piątka plus dla rodziców, którzy zabierają szczeniaki na koncert, ale pamiętają że małe dzieci mają bardzo wrażliwy słuch.
Sabaton – spełnienie marzeń, wprawdzie marzył mały Hipis, chodzący w bandanie i z pieszczochami, a spełniał nieco starszy i łagodniej ubrany Hipis w warkoczykach, ale i tak niesamowite uczucie.
Byłam na wielu koncertach, ale pierwszy raz spotkałam tak fajny tłum jak na Sabatonie. Czekając na muzyków tłum ciągle coś gadał, ktoś zawołał "Zaraz będzie ciemno!", ktoś zirytowany wrzasnął "Przegrałem!" i ludzie wokół niego zaczęli się irytować i przegrywać; ktoś znowu zaintonował jakieś "Hej, sokoły", a przez cały koncert tłum zgodnie namawiał wokalistę na kolejne piwo. Było uroczo, nawet stary Hipis docenia.

Aha, szczególnie pozdrawiam dziewczyny, które zaczęły ze mną i moją pokraczną ekipą śpiewać piosenki Kultu, gdy wracaliśmy ulicami Wrocławia na nocleg. O dziwo, my akurat byliśmy kompletnie trzeźwi, ale P. naszło na Kult i trzeba było pośpiewać.

W hostelu spotkaliśmy dziwnego pana prawie-menela. Pan okazał się samotnym mieszkańcem Wrocławia bez domu, wyglądającym jak menel, ale całkiem inteligentnym i uczciwie pracującym za psie pieniądze. P. pogadał z nim o możliwości wywołania przez Rosję wojny (obaj twierdzili, że to bardzo realne) i prawie wynajął mu mieszkanie w Bydgoszczy. Ja pana za bardzo nie polubiłam, nie lubię ludzi, którzy winę za całe zło świata chcą zrzucać na kler i Ukraińców.
Dnia następnego zagoniłam chłopaków do muzeum. Tak, mieliśmy jechać na koncert, ale nie po to się telepaliśmy tyle kilometrów, żeby nic we Wrocku nie zobaczyć! (Logika Hipisa-historyka).
Muszę dodać, że tego dnia zadawałam szyku i chodziłam w krótkiej spódnicy. Oczywiście akurat wtedy był mocny wiatr, więc zadawanie szyku skończyło się na chodzeniu i jednoczesnym trzymaniu spódnicy...
Zapłaciliśmy zawrotną sumę jednego polskiego złotego i trafiliśmy na wystawę rzeźb średniowiecznych. Wiecie, jak to jest. Nie ma zbyt rozbudowanej tematyki. Za to prawie wszystkie rzeźby nie miały dłoni i P. zaczął wietrzyć w tym spisek.
Na szczęście w końcu udało nam się przebić do wieków nieco późniejszych i wielkiej dawki malarstwa.
Wyobraźcie sobie sytuację – P. i Maurycy przechodzą przez kolejną salę z obrazami. Patrzą sobie – o, tu krajobrazik, tu chyba bitwa, nic fajnego. Idą dalej. Do sali wchodzi Hipis i prawie pada jak rażona gromem. Malczewski! Matejko! Wyspiański! Kossak!
Hipis siłą zaciąga panów z powrotem do sali. W moim towarzystwie nie można ignorować moich ulubionych malarzy!
Polecam Muzeum Narodowe we Wrocławiu. Bardzo polecam, chociaż obejrzenie tych wszystkich obrazów wymaga co najmniej dwóch przerw obiadowych, ale jeżeli chociaż trochę lubisz sztukę, to utoniesz w tym pięknie.
P. ożywił się dopiero jak odkrył wystawę z bronią. Wystawy z bronią były – bardzo praktycznie – na końcu sali z malarstwem, tudzież meblami, więc miałam argument żeby zmusić P. do obejrzenia wszystkiego.  Za karę dostałam wykłady na temat ładowania muszkietu i tym podobne – czułam się jakbym zwiedzała muzeum z moim tatą-historykiem. W zasadzie swojsko.
Oczywiście, typowo wrocławsko, w jednej sali potwornie jechało śledziami. Rany, musiałam chodzić z chustką przy twarzy. A to były bardzo poczciwe obrazy.
Nie wiem jakim cudem nas stamtąd nie wywalono, bo potrafiliśmy dostać przed jakimś obrazem totalnej głupawki i chichocząc, zataczać się do kolejnego. Śmiem jednak twierdzić, że Muzeum Narodowe dawno nie miało tak zaangażowanych zwiedzających.
Niestety, długo nie gościłam we Wrocławiu. Odpuściliśmy sobie inne zabytki (i tak byliśmy tam na wycieczce szkolnej) i podreptaliśmy na PKP, po drodze wpadając na wszędobylską Biedronkę.
Ważne info – teletubisiowy trawniczek pod pkp jest idealny na wylegiwanie się na nim w oczekiwaniu na pociąg. Człowiek w ogóle nie czuje, że na coś czeka, i to jest urocze.
Wracanie pociągiem już nie było zabawne, bo mieliśmy miejsca siedzące. Nie polecam. Godne wzmianki jest to, że usłyszałam od P. że "w tej spódnicy kojarzysz mi się z tymi dziewczynami z powstania". Także tego, gdy już mi się umysł odwiesił uznałam, że skoro P. ma dziewczynę, to powinnam uznać to za stwierdzenie faktu, a nie komplement, i jakoś mi z tym lepiej.
Wrocław stanowczo będzie mi się kojarzył z Biedronkami, loftowymi hostelami i dziwnymi zapachami. Ale podoba mi się jego pruski rys, czerwona cegła, wielkie i ciężkie budynki, ogólnie ciężka architektura – w tym przypomina Poznań, który bardzo lubię. W końcu sama jestem z zaboru pruskiego, czerwona cegła i niemiecki ordnung to moi przyjaciele :D


Na zakończenie piękne graffiti wypatrzone przez P. na ulicy Tęczowej.
Do zobaczenia!

Hipis

PS. Wiem, że długaśnie, ale ja trochę gawędziarzem jestem, wiem :D



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz